ISKIERKA


21 czerwca 1939 roku. Lato w Lublinie zaczyna się piękniej niż kiedykolwiek. Przedostatni dzień szkoły. Jutro wszystkie dzieci, odświętnie ubrane odbiorą świadectwa. Zaczną się beztroskie wakacje.



Szkolny woźny, pan Lisiecki, podniósł mosiężny dzwonek i potrząsnął nim jak kropidłem.

- Koniec przerwy! – krzyczał wniebogłosy, na cały dziedziniec.

Antek stał za trzepakiem, patrząc na dziewczynki, które przestały grać w klasy i pobiegły w stronę głównego wejścia. Ostatnia z nich, szczupła, czarnowłosa ślicznotka odwróciła się na chwile w stronę chłopaka i obdarzyła go nieśmiałym uśmiechem. Ubrana była w granatowy mundurek, plisowaną spódniczkę i długie, białe podkolanówki. Spod uczniowskiego beretu wystawały i opadały na ramiona dwa warkoczyki. Oczy miała czarne jak smoła. Antek mógłby na nie patrzeć całymi godzinami. Dziewczynka jednak, odwróciła skromnie głowę i zniknęła w ciemnej sieni szkoły.

Chłopak przeskoczył przez parkan. Prawe skrzydło budynku sąsiadowało z miejskim parkiem. Rosła tam rozłożysta jabłoń. Antek wdrapał się na drzewo i z wysokości pierwszego piętra, zajadając się kwaśnymi papierówkami obserwował wnętrze klasy. Trwała właśnie lekcja przyrody. Pani Kuklińska, szczupła kobieta z wielkim kokiem na głowie, sprawdzała listę obecności. Dziewczynki, raz po raz podnosiły się znad szkolnych ławek i dygając z dystynkcją pensjonarek, mówiły: „obecna” lub „jestem”.

Czarnowłosa dziewczynka z warkoczykami siedziała w pierwszej ławce, tuż przy oknie. Antek patrzył urzeczony, jak nabiera atrament z kałamarza i notuje w zeszycie temat lekcji. Miała długie, zadbane palce pianistki. Kreśliła literki z elegancją osóbki z dobrego, mieszczańskiego domu. Wszystkie dziewczynki, jakie znał do tej pory gryzmoliły na papierze jak kura pazurem. Ta, pisała z gracją, delikatnymi pociągnięciami wiecznego pióra. Usta miała przy tym lekko rozchylone, a za każdym razem, gdy stawiała kropkę wysuwała lekko język. Chłopak ze wstydem spojrzał na swoje, umorusane inkaustem dłonie.

Przyszedł mu do głowy prosty plan: zaczeka do ostatniego dzwonka, podejdzie do dziewczynki i zaprosi ją na spacer po parku. Wcześniej nazbiera tych niebieskich kwiatków, które rosną przy ruinach starej cerkwi i obsypie ją jak księżniczkę. Albo pojadą tramwajem do centrum, do lunaparku. Zna tam jednego gościa, który pracuje przy obsłudze diabelskiego młyna. Będą mogli fruwać w górę i w dół, trzymając się za ręce. Później zaprosi ją na włoskie lody na starym mieście. Pokaże jej tą bramę, gdzie kiedyś znalazł odcięty ludzki palec. Albo nie, to by było zbyt drastyczne. Pokaże jej człowieka-gumę, który potrafi zakładać obie nogi za głowę. A potem pobiegną nad rzekę i tam jej powie, jak bardzo ją kocha i da jej w prezencie szkiełko, które zmienia kolory, gdy się przez nie patrzy w stronę słońca. Albo nie! Nie będzie czekał do ostatniego dzwonka. Teraz napisze jej krótki list, żeby uciekła z lekcji. Papier zwinie w kulkę i wrzuci przez okno do klasy.

Sięgnął do przepastnej kieszeni spodni. Miał tam wszystko, czego potrzebuje trzynastoletni chłopak: scyzoryk, garść śrutu, drewnianą procę, żyłkę z haczykiem, żywego świerszcza w pudełku po zapałkach, kolorowe szkiełko, zdechłą, wysuszoną na słońcu żabę i ołowianego żołnierzyka. Wszystko, z wyjątkiem ołówka i kawałka papieru.



Skończył jeść jabłko i cisnął ogryzkiem w parapet. Metal zadźwięczał na tyle głośno, że dziewczynka podniosła wzrok znad zeszytu i spojrzała w okno, wlepiając w chłopca czarne jak smoła oczy.

Zamurowało go. Stracił rezon i siedział nieruchomo na gałęzi. Czarnowłosa oderwała z zeszytu kawałek kartki. Szybkim ruchem napisała coś i zwinąwszy papier w kulkę rzuciła w stronę Antka. Tajna wiadomość poszybowała w górę, lekki podmuch wiatru sprawił jednak, że nie doleciała do chłopca, zatrzymawszy się w konarach drzewa.

Wyciągnął dłoń, ale nie udało mu się dosięgnąć papierowej kulki. Przesunął się w stronę okna. Ciało wygiął jak strunę. Zabrakło kilku centymetrów.

I wtedy gałąź pękła. Chłopak runął bezwładnie w dół, na próżno próbując chwycić w locie jakąś gałąź. Skutki lądowania odczuł boleśnie, uderzając plecami o twardą ziemię parkowej ścieżki. Osiągnął jednak cel. Tuż obok niego, leżała na trawie mała, biała kulka. Otrzepał się, pomasował bolące ramię i sięgnął po zwitek papieru. Trzęsącymi dłońmi rozprostował list od dziewczynki, łapczywie przebiegając wzrokiem po kartce. Pięknymi, drukowanymi literkami napisane było jedno słowo: „GŁUPEK”.


24 marca 1941 roku. Na rozkaz Odilo Globocnika, dowódcy SS na Dystrykt lubelski, powstaje w mieście getto żydowskie. Tylko nielicznym mieszkańcom udaje się zbiec. Znajdują schronienie u przyjaciół za murami getta, ukrywani w piwnicach, na strychach, na wsi pod zmienionym nazwiskiem.





Ściana lasu dawała doskonałe schronienie. Wędrowali długo. Antek znał wszystkie ścieżki. Ileż godzin spędził tu na zabawach w Indian, ile razy, jako Robin Hood budował tu leśne szałasy, szukał zakopanych skarbów, zastawiał sidła na leśną zwierzynę. Były to jednak chłopięce figle. Teraz czuł się prawdziwym, szlachetnym bohaterem, odpowiedzialnym za drugą osobę.

Słońce już dawno schowało się za drzewami. Szli w ciemności. Chłopak trzymał dziewczynkę za rękę. Oddał jej swoją marynarkę, lecz mimo to dygotała z zimna. Minęli strumień i znaleźli się na leśnej polanie. Do wsi mieli jakieś cztery godziny wędrówki. Tam czekał już gospodarz, poczciwy pan Cieplucha, który obiecał ukryć dziewczynkę. Kiedyś ta zawierucha musi się skończyć. Gdy wszystko wróci do normalności, Antek przyjedzie na białym koniu i zawiezie czarnowłosą na koniec świata.

Podpalił zapałką kawałek sosnowej kory. Ogień rozgrzał drewno do czerwoności. Chłopak dłonią osłonił płomień. Mały kawałeczek żaru oderwał się jednak i pofrunął w górę, niesiony lekkim podmuchem wiatru.

Dziewczynka pomyślała, że to świetlik.
Tak naprawdę była jeszcze dzieckiem, więc pobiegła za nim i chwyciła w dłonie.
- Zobacz, co mam - powiedziała do Antka.

Chłopak stał w milczeniu i patrzył jak wiatr rozwiewa jej sukienkę.
Otworzyła zaciśniętą piąstkę.
- To nie świetlik – powiedziała.- To mała żarząca się iskierka! Chcesz?

Wziął iskrę delikatnie w dłonie. Otulił palcami i dmuchnął.

Rozbłysła czerwonym żarem.

- Dzięki niej – powiedział do dziewczynki – będziemy mieć ciepło i światło.

Usypał mały kopczyk z leśnej ściółki i umieścił w nim żarzącą się iskrę. Suche sosnowe igiełki w okamgnieniu zajęły się ogniem. Chłopiec dorzucił kilka małych gałązek. Płomień buchnął ze zdwojoną mocą.

- Zatrzymamy się tu na chwilę. Musisz się ogrzać i posilić.

Dziewczynka spojrzała na chłopca. Ogień odbijał się w jej czarnych źrenicach.

- Muszę ci coś powiedzieć. – Wtuliła się w jego ramię. – Jestem czarodziejką.



17 marca 1942 roku. Zapada decyzja o likwidacji lubelskiego getta. Nasilają się represje wobec osób ukrywających obywateli wyznania mojżeszowego. Specjalne oddziały SS rewidują prywatne domy w poszukiwaniu kryjówek z Żydami i Romami. Większość odnalezionych osób ginie na miejscu. Nieliczni transportowani są do pobliskiego obozu na Majdanku.



Antek całował jej smukłą szyję. Jej włosy pachniały rumiankiem. Miały jasny kolor. Był to pomysł żony pana Ciepluchy. Tak miało być bezpieczniej. Dziewczynę zdradzały jednak czarne jak smoła oczy.

Chłopak wsunął dłonie pod materiał jej nocnej koszuli. Poczuł twardą fakturę dziewczęcej piersi. Łapczywie błądził palcami po ciepłej skórze, szukając krągłości i ciepła.

- A potrafiłabyś zamienić nas w ptaki? – wyszeptał gładząc jej biodra.- Moglibyśmy wtedy odlecieć stąd, znaleźć jakieś bezpieczne miejsce i uwić sobie wśród trzcin malutkie gniazdko.

Rozmarzył się.

Dziewczyna pokręciła przecząco głową. Włosy opadły jej na policzki.

- Nie mogę tego zrobić. Nie wolno mi zmieniać rzeczywistości dla własnych potrzeb. Mogę uratować ciebie, zamieniając w cokolwiek. Moje czary nie działają jednak na mnie. Takie są zasady i nie wolno mi ich łamać.

- Chciałbym zostać z tobą, cokolwiek się stanie – powiedział chłopak i czubkiem nosa dotknął jej policzka.

Zasnęli, zwinięci w kłębek jak dwa małe pieski, ufne i dające sobie nawzajem ciepło.

Nie słyszeli, że nad nimi ktoś dobija się do drzwi. Nie słyszeli wrzasku kobiety i strzałów z pistoletu. Nie słyszeli męskiego głosu : „Przeszukać chałupę od piwnic po dach.”



W sierpniu 1942 roku w obozie na Majdanku, została rozpoczęta budowa komór gazowych. Powstało pięć komór działających na gaz wpuszczany z butli, bądź przewidzianych na zastosowanie granulek cyklonu B. W przeciwieństwie do Auschwitz, na Majdanku komory były umiejscowione nie obok krematoriów, tylko koło łaźni, co utrudniało transport ciał, lecz nie powodowało paniki wśród osób prowadzonych na śmierć.



Antek obudził się w środku nocy. W baraku było ciemno. Kilka prycz dalej, głośno chrapała jakaś kobieta. Ktoś cicho się modlił, ktoś płakał.

Chłopiec położył się na piersi dziewczyny. Leżała na wznak, oddychając ciężko. Co jakiś czas, dusił ją gruźliczy kaszel. Antek zrobił kilka kroków, uważając by nie spaść. Przez chwilę stał na wysokości jej dekoltu i patrzył jak oddycha przez usta. Jej wargi były spękane a oddech świszczący. Delikatnie postawił stopy na jej szyi i pomagając sobie dłońmi wspiął się na jej brodę. Policzki miała ciepłe. Szedł dalej mijając nos. Z lubością ucałował jej zamknięte powieki. Każdą z osobna, klękając przy tym na dywanie długich, czarnych rzęs. Wreszcie wdrapał się na czoło, skręcił w lewo i delikatnie zsunął się w dół. Wnętrze ucha stało dla niego otworem. Wszedł do środka i ułożył się w przytulnej spirali małżowiny. Cichutko zanucił kołysankę, która kiedyś śpiewała mu babcia. Dźwięk rozchodził się wewnątrz ucha, jak w wielkiej gramofonowej tubie.

„ Wejdź, cicho tak

By nie spłoszyć tej chwili, niech trwa.

Niech jak motyl, delikatnie

Przetnie powietrza tafle.

Wiem, to nie jest łatwe

Złapać chwilę, gdy jest małym okamgnieniem

Lecz, gdy dmuchniesz w iskrę

Ona wybuchnie płomieniem.”



Szacuje się, że w obozie na Majdanku zginęło około 78000 osób. Od połowy 1942 aż do jesieni 1943 roku pracowały komory gazowe, w których gazowano Żydów, ale także osoby chore i niezdolne do pracy. Transporty przyjeżdżały ciężarówkami, bądź szły piechotą z lubelskiego dworca. Zwłoki kremowano, a resztki mielono na mączkę kostną. Następnie wywożono ją, jako nawóz na położony w pobliżu folwark SS. Z części produkowano kompost ogrodniczy.



Kapo skończył palić papierosa i założył skórzane rękawice.

- Możemy otwierać – powiedział do pomocnika ubranego w zielony kombinezon. – Policzysz ich i każesz robotnikom przenieść do popielniczki.

Zarechotał przy tym, dumny z tego, że wymyślił tak zabawne określenie dla krematorium. Przed wojną był mistrzem bon motów. W całej Nadrenii słynął z poczucia humoru. Kiedyś nawet opublikowano mu krótką fraszkę na ostatniej stronie popularnego tygodnika.

Zapach gazu buchnął z otwartej komory. Kapo poczuł w ustach słodki smak.

Zwykle odwracał wzrok. Tym razem jednak, zerknął do środka. Ludzie leżeli na podłodze. Niektórzy pojedynczo, inni wtuleni w siebie, nienaturalnie powykręcani. Uwagę kapa przykuła młoda dziewczyna, leżąca w kącie, zwinięta w kłębek. Miała otwarte oczy. Mężczyzna pochylił się nad nią. Jej martwe źrenice były czarne jak smoła. Ręce miała złożone jak do modlitwy. Zaciśnięte dłonie dotykały ust, jakby chciała dmuchnąć do środka, by je ogrzać.

Kapo splunął.

- Sprawdź, co ta mała ściska w piąstce – powiedział do pomocnika. – Może jakiś złoty suwenir się trafi.

PAN BÓG NIERYCHLIWY




1.

„Chciałbym zaprezentować Pani sympatyczną grę towarzyską na długie zimowe wieczory.

Gra jest przeznaczona dla dwóch osób. Co ciekawe, zabawa nie wymaga żadnych, specjalnych rekwizytów.
Zasady: Gasimy światło w pokoju i siadamy, albo kładziemy się jak najbliżej drugiego gracza.
Jedna z osób wciela się w postać niewidomego kloszarda, który po omacku, używając wszystkich, pozostałych zmysłów wyrusza w podróż po mieście.
Druga osoba wciela się w Paryż.”


Młody baron Urlich Maria von Winner-Kreutz skończył pisać, posypał list talkiem, by osuszyć atrament i zwinął kartkę w mały rulonik. Zwitek papieru umieścił w specjalnej, srebrnej tulejce. Otworzył okno. Podmuch wiatru wdarł się do pokoju i zgasił płomień naftowej lampy. Młodzieniec zagwizdał. Po kilku sekundach na parapecie wylądował gołąb, nakrapiany pocztowiec z seledynową obwódką wokół szyi. Baron przymocował list do jego prawej nóżki i podrapał go po dzielnie wypiętej piersi. Ptak zagruchał i wzbił się do lotu. Winner-Kreutz obserwował przez chwilę jak szybuje nad dachami kamienic, na tle jasnej tarczy księżyca. Była pełnia.


2.

Gołąb zbliżał się do mostu Schissenbauma. Obniżył lot i z gracją przeleciał pod kolejowym wiaduktem. Dużym łukiem ominął komin fabryki Rittena i frunął nad dzielnicą nazywaną przez mieszkańców Zaułkiem Nędzy. Jeszcze kilka kwadratów kamienic i uda mu się dotrzeć do celu.

Z wysokości kilkuset metrów biedna część miasta wyglądała zupełnie inaczej, niż z perspektywy bruku. Dachy domów mieniły się w księżycowym blasku i nie było czuć smrodu obszczanych bram i zatęchłych kamienic. Gołąb pocztowy, na służbie u barona Winner-Kreutza przywykł do zapachów wytwornych perfum, pomad i dobrych cygar. Wzdrygał się więc na samą myśl, że mógłby kiedyś skusić się na jakiś okruch z cuchnącego trotuaru Zaułka Nędzy.

Wzbił się jeszcze wyżej i złapawszy w skrzydła mocny podmuch wiatru szybował nad miastem w stronę dzielnicy Hopffengrad.

I wtedy padł strzał.

Jak błyskawica przeszył przestrzeń nocnego nieba i zanim do gołębia dotarł jego dźwięk, ptak pikował już bezwładnie, jak pozbawiony sterów aeroplan.


3.

Gustaw Michalski schował za pazuchę wytartej i brudnej marynarki swój samopał, zrobiony z mosiężnej rurki. Oko znowu go nie zawiodło. Przez chwile wyobraził sobie szczęśliwe mordki dziewięciorga dzieci czekających w suterenie kamienicy przy Placu Bacha na jakąś ciepłą strawę. „Dziś piątek, dzień bez mięsa. Pieprzyć to” – pomyślał.

Kopniakiem potraktował małego bezpańskiego psa, który zdążył już zainteresować się leżącym na bruku, martwym gołębiem. Michalski pomyślał o żonie. O tym, że będzie wielce zadowolona mogąc ugotować dziś rosół. Może wpuści go potem pod pierzynę. Od żarcia samej brukwi spadło jej libido. Michalski nie czytał Freuda, więc nie potrafił tego nazwać i zrozumieć. Wiedział tylko, że jeśli w ciągu najbliższych godzin nie złapie za wielkiego miękkiego cycka, nie klepnie mlecznobiałego pośladka i nie zrzuci z siebie portek, to szlag trafi go na miejscu.

Podniósł gołębia z ziemi i schował zdobycz do płóciennego worka przerzuconego przez ramię.


4.

Hrabia Adolf Eberhadt stuknął fajką o brzeg kryształowej popielnicy. Odkręcił główkę i metalowym szpikulcem oczyścił ze smoły drewniany cybuch. Po raz setny tej nocy podszedł do okna. Spojrzał w czarną przestrzeń miasta, na próżno wypatrując skrzydlatego posłańca z tajną wiadomością od barona Winner-Kreutza.

- Co jest u licha? – powiedział do siebie i zaklął przy tym szpetnie, jak dorożkarz, któremu inny furman niespodziewanie zajechał drogę.

Tajna organizacja, której był przewodniczącym powstała rok temu. Miała jeden cel: zgładzić gubernatora Ritchforda i przejąć władzę w południowo-zachodnich landach X Rzeszy. Eberhardtowi marzyła się krwawa rewolucja. Pracownicy fabryk mieli dość ucisku przemysłowych potentatów. Hrabia widział w nich swoich sprzymierzeńców. Zachwycony doktryną umowy społecznej Jeana-Jacquesa Rousseau postanowił działać. Młodego Winner-Kreutza zwerbował w zimowym kurorcie Giessen. Chłopak spodobał mu się na tyle, że zdecydował się powierzyć mu najbardziej odpowiedzialne zadanie.

Młody baron w ciągu pół roku przeniknął do najbliższego otoczenia gubernatora Ritchforda. Kilka miesięcy temu został jego sekretarzem. Nie odstępował pryncypała na krok. Szybko zorientował się, że ten często jeździ na tajne schadzki do miejscowych domów publicznych. Gubernator był jurnym mężczyzną i miał swoje potrzeby. Uwielbiał niedomyte dziwki z burdeli Zaułka Nędzy. Lubował się też w czymś, co nazywał „polowaniem na świeże mięso”. Raz na miesiąc, kazał wieźć się dorożką w okolice Placu Bacha i tam, pod osłoną nocy wciągał do środka powozu młode, kilkunastoletnie dziewczyny. Gwałcił je brutalnie, pozostając bezkarnym.

I właśnie to lubieżne hobby gubernatora, miało być przyczynkiem do jego śmierci. Plan był prosty. Winner Kreutz, gdy tylko Ritchford uzna, że nadszedł czas na przejażdżkę dorożką po mieście, miał wysłać Eberhardtowi tajną wiadomość pocztowym gołębiem. Pozorny liścik miłosny o frywolnej treści, dla hrabiego miał być sygnałem do działania.

Gubernator, w przebraniu oficera niskiej rangi zaczynał zwykle swoją nocną podróż od wizyty w przybytku „Czarny Lotos”. I tam właśnie zamierzał udać się Eberchardt zaraz po otrzymaniu tajnego listu.W sekretarzyku czekał już nabity rewolwer.

Gołąb jednak nie nadlatywał.

Hrabia podszedł jeszcze raz do okna.

- Chyba nic z tego nie będzie – mruknął do siebie i nabił fajkę świeżą porcją tytoniu. – Dziś stary gubernator nie poczuł głodu młodego mięsa.


5.

Dorożkarz ciął batem zad karego konia. Koła powozu stukały o bruk i podskakiwały na wystających kamieniach. Woźnica pociągnął mocno za lejce i krzycząc „hetta” skręcił w prawo. Z głębi dorożki słychać było głośne dziewczęce jęki i sapanie mężczyzny. Po chwili mocne stukanie w kozioł dało furmanowi znak, żeby się zatrzymać. Fiakier spiął mocno konia i po chwili dorożka stanęła w jednym z ciemnych zaułków dzielnicy nędzy. Drzwi powozu otworzyły się i z jego wnętrza czyjeś ręce wypchnęły na bruk młodą dziewczynę. Miała rozdartą na piersi koszulę. Była naga od pasa w dół. Na jej udach można było zauważyć ślady krwi.

Głos z głębi powozu wydał rozkaz:

- A teraz na Plac Bacha! Tam wypatruj kolejnej dziewki.

Woźnica zamachnął się batem. Dorożka ruszyła z miejsca, znikając po chwili za zakrętem.




6.

Lulu Michalska pogłaskała się po brzuchu. Rosół był bardzo smaczny. Dawno nie jadła nic równie pożywnego. Siedzieli w małej izbie wokół drewnianego stołu. Ojciec, matka, Lulu i jej ośmioro rodzeństwa. Dziewczynka była najstarsza. Miała czternaście lat. Była jednak już na tyle dojrzała, że gdy zauważyła jak ojciec wkłada pod stołem ręce pod matczyną spódnicę wzięła resztę dzieciaków i kazała im iść spać. Sama postanowiła jeszcze wyjść na krótki spacer. Była pełnia. Lulu wiedziała, że w ciasnej suterenie, przy akompaniamencie jęków matki i tak nie zaśnie.

Założyła swój połatany płaszcz i podkradając ojcu z kieszeni garść machorki wyszła na dziedziniec kamienicy. Noc przywitała ją chłodem. Dziewczyna stanęła u wylotu bramy i nabiła tytoniem małą drewnianą fajeczkę. Dym uspokajał ją. Sprawiał, że na całym ciele czuła delikatne mrowienie.

Spojrzała na oświetlony księżycem Plac Bacha. W oddali zamajaczyła dorożka. Nie zdziwiło to dziewczynki. Co raz, jakiś powóz przejeżdżał nocą obok kamienicy. Czasami bywało, że trafił się niedoświadczony woźnica, który pytał o drogę i można było zarobić szylinga.

Pojazd zbliżał się wolno. Po chwili zatrzymał się kilkanaście metrów od bramy, w której stała dziewczynka. Mężczyzna na koźle machnął ręką. Lulu już wiedziała, co kupi jutro za zdobytą za chwilę monetę: pudełko galaretek obtoczonych w cukrze. I zje wszystkie w tajemnicy przed rodzeństwem.

Zbliżyła się pewnym krokiem zastanawiając się, o co zapyta fiakier. O drogę do „Czarnego Lotosu”? A może o trakt wylotowy z miasta? Nie! Zapyta na pewno o jakiś burdel albo karczmę.

I wtedy drzwi dorożki otworzyły się gwałtownie. Wyskoczył z nich mały, krępy mężczyzna z czerwoną nalaną mordą. Chwycił dziewczynę gwałtownie za ramiona i zaczął ciągnąć w stronę wnętrza powozu. Lulu poczuła odpychającą woń alkoholu. Zdążyła jeszcze krzyknąć, ile tylko miała sił w płucach:

- Na pomoc!

Po chwili mężczyzna zatkał jej usta spoconą dłonią, a kolano wepchnął jej między nogi, by dziewczyna stawiała mniejszy opór. Pchnął jej bezwładne ciało w głąb powozu i stawiając stopę na specjalnym podeście kosza pojazdu, sam zaczął gramolić się do środka.

I wtedy padł strzał. Jak błyskawica przeszył przestrzeń placu.

Krępy mężczyzna upadł na wznak.

Leżał na bruku a strużka krwi spływała w szparach między kamieniami, mieszając się z brunatną mazią rynsztoka.

Kilkanaście metrów dalej, w okienku sutereny, w kłębach dymu z wystrzału, majaczyła twarz ojca dziewczynki. Jedno oko miał przymrużone. W dłoniach trzymał swój samopał, zrobiony z mosiężnej rurki.

BŁAZEN KRÓLEWSKI





Pytacie, w jakich okolicznościach obcięto mi prawą dłoń, gdy służyłem na dworze porywczego i okrutnego władcy Mandragoresa?

Wszystko wydarzyło się tak szybko, że z trudem łączę poszczególne fakty. Akcja – reakcja, jak to się mówi. Król był gorączka i działał szybciej niż myślał. Wystarczył impuls.

W dodatku cała ta sprawa ciągnęła się potem za mną smrodliwym ogonem obyczajowego skandalu.

Ale zacznę wszystko od początku.

Heroldzi odtrąbili powrót lorda Swędziwora z takim zapałem, że szkło zabrzęczało w kredensach.

Sędziwy król wybiegł z komnaty w podskokach, jak młodzieniaszek. Królowa również, nie bacząc na etykietę, pobiegła w stronę wyjścia. Każdy chciał jak najszybciej zobaczyć smoka upolowanego przez Swędziwora.

- A co z królewiczem? – zapytał przytomnie szambelan dworu, wskazując na małego chłopca bawiącego się w kącie komnaty.

Królowa zatrzymała się w progu i wskazała na mnie palcem.

- Niech błazen z nim posiedzi te pół godzinki.

To była moja szansa! Plan był prosty: wkraść się w łaski młodego królewicza, zdobyć jego sympatię i zyskać dzięki temu przychylność króla.

Trudno jest być nowym błaznem na dworze.

Wyciągnąłem z kieszeni zmyślne urządzenie. Kurczaczek z gliny, z mechanizmem w środku, który po naciśnięciu odpowiedniego guzika wprawiał w ruch skrzydełka i naśladował odgłos ćwierkania.

- Do dupy – powiedział królewicz i cisnął zabawką przez otwarte okno. - Wszyscy poszli oglądać smoka, a ty błaźnie, próbujesz mnie zadowolić byle badziewiem.

Dzieciak ponownie usiadł w kącie i splótłszy rączki na piersiach wydął policzki w grymasie totalnego znudzenia.

Pół godziny później królewska para wróciła do komnaty. Oboje byli podekscytowani widokiem zielonej bestii, którą Swędziwór wystawił na widok publiczny, na zamkowym dziedzińcu.

Królowa, widząc posępną minę synka, podeszła do chłopca.

- A czemu ty, skarbeńku najmilszy, masz taką smutną minkę? Bawiłeś się z błaznem pod naszą nieobecność?

Chłopiec podniósł na matkę swoje zielone, niewinne oczy.

- Tak, mamusiu – powiedział cichutko. – Błazen pokazywał mi ptaszka.