MARZANNA (fragment) - całość ukaże się w styczniu 2013 na łamach Nowej Fantastyki


MARZANNA (fragment) 




***

Stary Majcherek rozejrzał się po izbie. Z perspektywy zapiecka wnętrze drewnianej chałupy wyglądało zawsze tak samo. Stół pod oknem, cztery krzesła, Matka Boska na ścianie z dzieciątkiem przy piersi, łóżko – dębowe, solidne, ze stertą puchowych pierzyn. Spod kołder wystawała brudna, kobieca stopa.

- Przynieś mi tabaki! – krzyknął starzec przeciągając się tak, że w izbie rozległ się dźwięk strzykających kości.

Stopa poruszyła się i zniknęła w piernatach.

- Przynieś mi tabaki wredna, stara jędzo! – powtórzył Majcherek.

Odpowiedział mu odgłos chrapania.

Staruszek z trudem wygramolił się z zapiecka. Sięgnął po laskę i podreptał w stronę kredensu.

- Kiedyś odrąbię ci ten pusty łeb – syknął w stronę łóżka.

Niuch tabaki uspokoił go. Kichnął głośno. Matka Boska na obrazie zachwiała się i zdawało się przez chwilę, że wypuści małego Jezuska z rąk.

Pierzyny poruszyły się i po chwili wyjrzała z nich pucołowata, kobieca twarz.

- Na zdrowie – ciepły kobiecy głos wypełnił izbę.

Majcherek obrzucił kobietę niechętnym spojrzeniem.

-Już południe – powiedział – Piec jest zimny. Krowa nie wydojona muczy w oborze, jak by ją obdzierano ze skóry. Rusz się leniwa babo! Kiedyś stracę dla ciebie cierpliwość.

Kobieta odsunęła kołdrę, odsłaniając mlecznobiałe ogromne piersi.

- Jak ci zimno, to wskakuj do łóżka. Dziś niedziela. Krowa może poczekać.

Majcherek oblizał wargi.

- Ech babo – wymamrotał pod nosem i ściągnął kalesony.





***



- To Dziewanna , albo Marzanna - powiedział proboszcz oglądając z bliska trupa owiniętego w płócienne prześcieradło. – Gdzie ją znaleźliście?

Dwóch mężczyzn patrzyło na księdza z przerażeniem. W dłoniach miętosili swoje maciejówki z czerwoną lamówką, znakiem wójtowskiej straży.

- Nad rzeką, przy starym młynie. Leżała w trzcinach. Naga, jak ją Pan Bóg stworzył. – powiedział niższy z mężczyzn.

Ksiądz skrzywił się.

- Boga w to nie mieszaj- warknął – To diabelskie nasienie. Plugastwo i ścierwo.

Mężczyzna spuścił wzrok i zrobił krok do tyłu. Ksiądz klasnął w dłonie przywołując młodego ministranta.

- Pobiegniesz w te pędy do wsi po starego Majcherka. I każ mu ciosać osikowy kołek. Wróciły, psia ich nędza, Dziewanny nad rzekę. Znów zaczną chłopów na wiosnę od roboty odciągać. A wy – zwrócił się do strażników – ani pary z gęby, żeście coś widzieli. Przysięgnijcie na krzyż pański.

Sięgnął po drewniany krucyfiks. Strażnicy uklękli i spuścili głowy.


- Przysięgamy – powiedzieli jednocześnie, bijąc się w piersi zaciśniętymi pięściami.



***

Po skończonej szychcie, miejscowi górnicy odwiedzali tłumnie karczmę „Pod Kołtunem”. Skąd ta dziwaczna nazwa? Nie pamiętał tego nawet jej właściciel, pan Otomanek. Żartowano, że nazwa odnosi się do urody karczemnych dziewek i nie trzeba było być wielkim znawcą kobiecych wdzięków, by nie przyznać tej hipotezie racji. Żonaci i dzieciaci górnicy wypijali zwykle kilka kufli miejscowego, ciemnego piwa i wracali do ciepłych chat. Byli jednak tacy, którzy spędzali w karczmie większość wolnego czasu, pijąc i dyskutując do białego rana. Pan Otomanek słynął z tego, że zamykał swój przybytek tylko wtedy, gdy goście zjedli i wypili wszystkie zgromadzone zapasy. Piwniczkę miał jednak suto zaopatrzoną, więc ogień w karczemnym kominku palił się nieprzerwanie od zmierzchu do świtu.

Najbliżej ognia, na dębowej ławie siadał zazwyczaj Zdzisław Miś, górnik olbrzym, nazywany z racji postury Niedźwiedziem. Siadał plecami do kominka i ogrzewał swoje wielkie ciało popijając piwo z glinianego kufla. Bali się go wszyscy, mimo że rzadko wpadał w prawdziwą złość. Bywalcy gospody woleli jednak nie ryzykować, gdyż jak mawiano: rozgniewany Niedźwiedź gorszy jest niż trzęsienie ziemi. Sam pan Otomanek tłumił wszelkie konflikty w zalążku, pamiętając zapewne, iż przed kilku laty rozwścieczony olbrzym tak zdemolował gospodę, że trzeba było słać po dekarzy z sąsiedniego miasteczka by załatali dach. Wobec tych przesłanek, karczmarz uważnie obserwował zza lady swoich gości i gdy tylko do jego uszu dobiegało złowrogie mruczenie Zdzisława Misia podbiegał zgięty w pół, w uniżonym geście i dolewał Niedźwiedziowi piwa, powtarzając łagodnie:

- Proszę się nie denerwować. Proszę napić się świeżego piwka za zdrowie pana Otomanka .

Górnik-olbrzym wychylał wtedy sążnisty łyk i głaskał karczmarza po głowie. Rytuał powtarzał się w czasie jednego wieczoru kilka razy. W końcu Niedźwiedź osuwał się na ławę i zasypiał. Gwar gospody zagłuszało czasami jego chrapanie, tak donośne, że kufle na stołach drżały jak nadobna panna na widok gołego mężczyzny.

Tego wieczoru, a był to ten moment, kiedy pierwsze wiosenne podmuchy przepędzają precz Panią Zimę, piwo w gospodzie lało się strumieniami. Wybiła północ, lecz mimo to przybytek pana Otomanka zdawał się pękać w szwach. Karczmarz dorzucał do kominka kolejne szczapy drewna. Niedźwiedź spał na ławie, przy sąsiednim stole grupa mężczyzn dyskutowała o polityce. To właściwie bardzo dyplomatyczne określenie, w rzeczywistości bowiem, owa dyskusja polegała na tym, kto wymyśli i wypowie na głos bardziej obraźliwą i wulgarną inwektywę pod adresem miejscowego wójta. Prym wiódł w tym pan Grzesik, miejscowy rzeźnik.

- W koniec przyrodzenia może mnie cmoknąć ten tłusty wieprz z tym swoim dekretem o większych dostawach zboża. Z własnym koniem na łby się pozamieniał.

Wtórował mu w tym niski, krępy mężczyzna z wąsem zawiniętym do góry, na miastową modłę.

- Ja wam mówię. Pogonić skurwiałego syna. Wywieść go na kupie gnoju, jak poprzedniego wójta. Nauczy się moresu.

- Panowie, ciszej – pan Otomanek nachylił się nad stołem z palcem przy ustach. – Jeszcze kto usłyszy i doniesie wójtowi, że mu opozycja kwitnie w mojej gospodzie.

- A niech donoszą! – krzyknął pan Grzesik – Niech wie psiajucha, że mu się lud buntuje.

Pan Otomanek poprawił swój fartuch.

- Wy mocni jesteście, ale tylko w gębie. Jak przychodzi co to czego do boicie się pisnąć choćby słówko – wskazał przy tym na szparę w ścianie – Jak te myszki co harcują gdy kota nie ma.

Pan Grzesik poczerwieniał ze złości i byłby odpowiedział karczmarzowi zapewne coś dosadnego i obraźliwego gdyby nie ryk Niedźwiedzia, który wypełnił nagle całą gospodę.

- Gore! – wrzeszczał na całe gardło górnik-olbrzym.

Wszystkich ogarnął przeraźliwy strach. Patrzyli na Zdzisława Misia, który poderwał się z ławy i wypełnił swoją postacią pół karczmy.

- Gore! – powtórzył jeszcze głośniej i zrobił krok do przodu.

Wszyscy zamarli, wpatrując się w olbrzyma. Co u licha zdenerwowało tak Niedźwiedzia? Nikt do tej pory nie podejrzewał go o jakieś polityczne sympatie.

Pan Otomanek zrobił nieśmiały krok w stronę wrzeszczącego górnika.

- Co się stało? – zapytał niepewnie.

Niedźwiedź odepchnął karczmarza i potężnymi susami ruszył w stronę wyjścia.

- Dupa mi się pali ! – krzyczał przy tym wniebogłosy.

Dopiero teraz wszyscy zobaczyli języki ognia na jego portkach.

- Wody! Prędko wody! – wrzasnął pan Otomanek w stronę służby.

Niedźwiedzia nie było już jednak w karczmie. Wybiegł jak szalony na podwórze by ugasić ogień w najbliższej pryzmie śniegu, który leżał jeszcze po obu stronach ścieżki wiodącej do gospody.


"Kapitan Winner-Kreutz" - opowiadanie nagrodzone na Miedzynarodowym Festiwalu Opowiadania - Wrocław 2012. Wydane drukiem w antologii "Nikt nigdy"



KAPITAN WINNER- KREUTZ


Nikt, nigdy wcześniej nie przeraził mnie tak bardzo swoją historią.  Kapitan Winner-Kreutz był szczerze zadowolony z tego, jak wielkie wrażenie wywarła na wszystkich jego opowieść. Stał przy kominku głaszcząc się po brzuchu i wyraźnie kontent popijał małymi łyczkami koniak. Ciszę, która zapadła w salonie chwilę po tym, gdy skończył mówić, ośmieliła się przerwać hrabina Braniecka:
– I nie bał się pan? Nie znałam do tej pory mężczyzny, który odważyłby się na coś takiego.
  Kapitan odłożył kieliszek i spoglądając na hrabinę efektownie podkręcił wąsa.
– Pyta pani oficera cesarsko-królewskiej armii. Hauptmanna w służbie austro-węgierskich sił zbrojnych. Proszę mi wierzyć, że nie ma we mnie ani grama strachu.  Lęk jest oznaką słabości, a słabość nie przystoi prawdziwemu mężczyźnie. Ilekroć ktoś pyta o to, czy boję się czegokolwiek, odpowiadam: tylko Boga. I od razu przypominam sobie wszystkie te sytuacje, gdy Bóg mnie opuścił. Gdy byłem skazany tylko i wyłącznie na samego siebie.
 Wyglądał przy tym wspaniale. Gdy mówił, wysuwał do przodu dolną wargę i marszczył czoło. Przypominał rzymskiego centuriona ustawiającego w szyku swój odział, by z dumą przemaszerować przed obliczem cezara. Adiutant kapitana rozsiewał co prawda plotki, iż ten całymi godzinami potrafi ćwiczyć przed lustrem najlepsze ze swoich min i grymasów, jednakże dla mnie był w tej chwili najpiękniejszym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek widziałem. Nienagannie skrojony wizytowy mundur ciasno opinał jego muskularne, krępe ciało – kapitan zbliżał się do pięćdziesiątki, ale sylwetki mógłby mu pozazdrościć niejeden młokos. Głos miał niski i, dudniący, co każdej jego wypowiedzi dodawało powagi i mocy. A gdy zniżał go jeszcze bardziej, odnosiło się wrażenie, że wszystko, co szklane, w promieniu pięciu metrów zaczyna drżeć od jego tembru i zaraz rozsypie się w drobny mak. Żartowano czasami w towarzystwie, że nie tylko porcelanowe zastawy narażone są na działanie głosu kapitana. Niejedna kobieca nóżka zadygotała na dźwięk kapitańskiego: „ i ja go wtedy cap za rudy łeb a on ledwo dycha z przerażenia, więc go kopniakiem w zadek do życia przywołuje…”.  Niejedno dziewczęce ramię zamrowiło się, gdy kapitan opowiadał którąś ze swoich niezwykłych przygód. Toteż i hrabina Braniecka, choć nie była już młódką, nie odrywała wzroku od kapitana.
– Jestem taka szczęśliwa, że zechciał pan przyjąć zaproszenie i zaszczycił pan nasze skromne progi – powiedziała zerkając na niego zalotnie. – Nieczęsto zdarza nam się gościć tak fascynującą personę. Prawdziwego mężczyznę z krwi i kości, jakich w dzisiejszych czasach  trzeba by ze świecą szukać.
 Nie wiem, czy słowa te były tylko wyrazem uwielbienia dla kapitana, czy także delikatną aluzją skierowaną do znajdujących się w salonie panów, niemniej poczułem się nimi lekko dotknięty. Jako student medycyny lwowskiego uniwersytetu, ledwie oderwany od matczynej spódnicy, podobne typy znałem jedynie z kart powieści przygodowych. Ekscytacja hrabiny podrażniła więc moją młodzieńczą dumę. Chciałem zaoponować, popisać się przed wszystkimi równie ciekawą, mrożącą krew w żyłach opowieścią, jak ta, którą usłyszeliśmy. Niestety, w zanadrzu miałem tylko jedną, w dodatku lichą historię o tym, jak stado wilków otoczyło mnie kiedyś nocą niedaleko naszego majątku w Popkowicach. Moja przygoda kończyła się jednak tchórzliwą rejteradą w stronę dworu.  A moim największym myśliwskim trofeum było stadko karaluchów wytępione flitem przy pomocy naszej gosposi Helenki. Spuściłem więc pokornie wzrok i postanowiłem się nie wychylać.
 Pozostali mężczyźni też chyba nie mieli ochoty na polemikę z hrabiną. Baron Grodzieński dolewał sobie właśnie kolejną porcję koniaku, a pan Mariański skubał nerwowo frędzle wiszącej na ścianie ormiańskiej makatki, udając, że myślami jest jeszcze przy opowiedzianej przez kapitana historii. Nawet mój opiekun i mentor – profesor Grot-Małecki, mimo sędziwego wieku i autorytetu, jakim cieszył się w kręgach lwowskiej arystokracji, milczał paląc fajkę, rozparty wygodnie w fotelu. Przy takim herosie byliśmy tylko garstką bojaźliwych i z rzadka wychylających nosa poza Lwów arystokratów,  przyzwyczajonych do ciepła dworskiego kominka, herbatki z konfiturą z róży i bamboszy podszytych króliczym futerkiem.
Kapitan Winner-Kreutz chyba podchwycił myśl hrabiny, bo rozglądał się po salonie z wyrazem lekkiej pogardy na twarzy. Baronowi Grodzieńskiemu właśnie odbiło się koniakiem i zawstydzony zasłaniał usta tłuściutką dłonią. Pod wpływem spojrzenia kapitana, baron zatrząsł się jak galareta. Próbował uciec wzrokiem, ale natknął się na oczy naszej gospodyni pełne zawodu i rozczarowania. Wszyscy wiedzieli, że Grodzieński był faworytem hrabiny i jej utrzymankiem, więc to właśnie jego najbardziej zdawały się dotykać słowa pani Branieckiej. Jego pulchna twarz spłynęła rumieńcem, wielkie uszy zaczerwieniły się, a na wysokim czole pojawiło się kilka kropel potu. Baron odłożył kieliszek koniaku, by sięgnąć do wewnętrznej kieszeni surduta, wyjąć z niej chusteczkę i przetrzeć wilgotne skronie.
Hrabina po raz kolejny spojrzała uwodzicielsko na kapitana, przy czym jej wzrok nie spoczął jak wcześniej na jego twarzy, tylko zdawał się szacować szerokość i siłę kapitańskich ramion.
– Przypomina mi pan posturą antycznego herosa. A swoją opowieścią wprowadził mnie pan w taki nastrój, że mam ochotę słuchać tych historii do białego rana. Czy nie zechciałby pan uraczyć nas kolejną ze swych przygód?  – Klasnęła przy tym w dłonie przywołując lokaja. – Heniu, spraw no się szybko z kolejną butelką koniaku, bo gościom zasycha już w gardłach.
 Obecność kapitana działała na nią jak eliksir młodości. Z każdą upływającą w jego towarzystwie chwilą, z każdym kolejnym kieliszkiem koniaku stawała się bardziej rozpromieniona. W pewnym momencie opuściła nas, by podciągnąć wiązania gorsetu i odsłonić swój niezwykle efektowny dekolt, co Winner-Kreutz skwitował dyskretnym, ale jednoznacznym i, pełnym podziwu mlaśnięciem. Nikt tak naprawdę nie wiedział, ile lat liczy sobie hrabina. Nawet baron Grodzieński podawał różne cyfry, być może myląc się nawet o całą dekadę.
Zwyczaj niedzielnych, poobiednich spotkań w  mieszkaniu Branieckiej miał długą tradycję. Z zaproszonych dzisiaj gości jedynie profesor Grot-Małecki mógł pochwalić się tym, że uczestniczy w nich od samego początku. Każdej niedzieli punktualnie o siedemnastej staruszek zjawiał się w mieszkaniu hrabiny z naręczem białych róż. Był największym autorytetem w  dziedzinie nauk przyrodniczych na Uniwersytecie Lwowskim, a kto wie, czy nie w całym Cesarstwie Austro-Węgierskim. Hrabina Braniecka uwielbiała sympatycznego profesora do tego stopnia, że często, gdy jak zwykle siedział w fotelu, zaciągając się tytoniem z ulubionej fajki, stawała za nim i głaskała go po łysinie, zwracając się doń pieszczotliwie: „Dziadziu”  – mimo braku jakiegokolwiek pokrewieństwa. Uczony uśmiechał się wtedy rozkosznie i całował hrabinę w dłoń mówiąc: „Moje dziecko, jesteś jak miód na stare, schorowane serduszko, jak wodna lilia, której nikomu nie wolno zerwać”.  Ale miał profesor również swoje wady. Był niezwykle uparty, dlatego w  żadnej dyskusji nie chciał przyznać racji drugiej stronie –  nawet, gdy przedmiotem sporu było coś, w czym nie był autorytetem.  Upór w połączeniu z zaawansowaną sklerozą tworzyły niekiedy mieszankę wybuchową. Nie dalej jak pół roku temu na jednym z przyjęć profesor tak wytrwale udowadniał mecenasowi Winnickiemu, że ten myli się w jakiejś, zdawałoby się, drobnej, prawniczej sprawie, że gdy zabrakło mu argumentów rzeczowych, zaatakował mecenasa ad personam, nazywając go skretyniałym wieprzem i złodziejem. Wywołało to skandal towarzyski, o którym długo szeptano na lwowskich salonach.  By unikać takich sytuacji, profesor zabierał mnie na niemal wszystkie oficjalne i mniej oficjalne spotkania. Pełniłem funkcję sekretarza i jednocześnie kogoś w rodzaju suflera w razie, gdyby  demencja za bardzo dawała się profesorowi we znaki.  Dyskretnie zwracałem mu uwagę, jeśli w debacie za bardzo obstawał przy swoim, nie pozwalając dojść do głosu innym rozmówcom. Wydawałem wtedy z siebie  trzy ostrzegawcze chrząknięcia, a gdy to nie pomagało, podawałem hasło: „A w Pułtusku nadal wszyscy są dumni z największego w zaborze rosyjskim rynku”. Profesor wracał wtedy do rzeczywistości i z zacietrzewionego sklerotyka zamieniał się błyskawicznie w jowialnego staruszka.
Kolejny z zaproszonych gości, baron Grodzieński, pojawił się w życiu pani Branieckiej kilka miesięcy temu. Z miejsca wkradł się w jej łaski i zawładnął kochliwym sercem hrabiny. Złośliwi nie omieszkali połączyć tego nagłego afektu z bankructwem barona, jego skłonnością do hazardu i słabością do mocnego alkoholu. Hrabina nazywała go pieszczotliwie Dyziem albo Fifulkiem. Baron odwzajemniał się tkliwymi: Kochana Żabciu, Słodka Pralinko, Myszko. Idyllę dwojga gołąbków zmąciło dopiero nagłe zainteresowanie hrabiny kapitanem Winner-Kreutzem.
 Carsko-królewski oficer przybył do mieszkania pani Branieckiej na zaproszenie pana Mariańskiego, słynnego lwowskiego bankiera i finansisty, wieloletniego przyjaciela domu. Mariański, obracający na co dzień ogromną fortuną i majątkiem większości obywateli Galicji, w życiu prywatnym niczym szczególnym się nie wyróżniał. Jego pozbawiona wyrazu, szara twarz i matowe spojrzenie sugerowały wręcz przy pierwszym kontakcie, iż ma się do czynienia z przedsiębiorcą pogrzebowym albo teatralnym szatniarzem.
 Wszyscy oni otaczali teraz kapitana Winner-Kreutza, w zniecierpliwieniu oczekując kolejnej fascynującej historii. Oficer stał oparty o kominek i lekko przymrużywszy oczy delektował się jego ciepłem. Wciąż podkręcał przy tym wąsa i wyraźnie się nad czymś zastanawiał. Zapewne pragnął uraczyć towarzystwo opowieścią jeszcze bardziej niesamowitą niż ta, która kilka chwil wcześniej wprawiła hrabinę w stan uniesienia.
– Dobrze – powiedział swoim niskim basem. – Opowiem państwu o swoim spotkaniu z Golgorothem.
 Zapadła cisza. Kapitan potrafił budować napięcie tak umiejętnie, że, mimo iż większość z nas kompletnie nie zdawała sobie sprawy z tego,  kim lub czym jest ów Golgoroth, sam dźwięk tego słowa wywołał ciarki na plecach niektórych ze zgromadzonych w salonie osób.  Hrabina nawet cichutko pisnęła, przylegając nagle do ramienia swojego Dyzia.
– Spotkał pan Golgorotha? - zdziwił się profesor Grot-Małecki – Przecież to niemożliwe. Ta postać nie istnieje naprawdę. To bóstwo – nawiasem mówiąc, obrzydliwy, przypominający żabę stwór – czczone przez prymitywne ludy gdzieś w Afryce albo Azji i, ma niewiele wspólnego ze światem realnym. Równie dobrze mógłby pan powiedzieć, że gdzieś na dalekiej północy spotkał się z Odynem i tęgo z  nim popił. Albo, że od Hermesa pan sandały na drogę pożyczył, żeby się nie spóźnić na dzisiejsze spotkanie.
Chrząknąłem trzy razy żeby przywołać staruszka do porządku. Znałem ten ton i wiedziałem, że tym razem opowieść kapitana nie przypadnie profesorowi do gustu.
– I tu się pan myli, szanowny profesorze – kapitan nie pozwolił się zbić z tropu – Golgoroth istnieje. I ma się dobrze. A właściwie miał się dobrze, dopóki nie spotkał na swojej drodze mnie, oficera cesarsko-królewskiej armii, kapitana Joachima Baltazara Winner-Kreutza. 

OPOWIEŚĆ KAPITANA
– W drugiej dekadzie XIX wieku, jak zapewne wszyscy wiemy, na dalekiej Syberii odkryto złoto. Gdy pięćdziesiąt lat później car zezwolił na wydobywanie tego cennego kruszcu każdemu, pod warunkiem, że będzie sprzedawał go władzy, a kolej transsyberyjska oplotła swoją nitką najodleglejsze zakątki tajgi i tundry, na Syberii wybuchła prawdziwa gorączka złota. Każdy awanturnik i żądny przygody młodzian co żyw rwał się do wyprawy w te odlegle i niezmierzone rejony. Waszym rodakom pomogła w tym niejednokrotnie ciężka ręka rosyjskiego imperatora. Mnie skusiła chęć szybkiego wzbogacenia się. Byłem wtedy nieopierzonym młodzianem w stopniu ledwie lejtnanta, jeszcze bez wąsa, za to z głową pełną marzeń o sławie i bogactwie. Początkowo los rzucił mnie w okolice Krasnojarska, ale tamtejsze złoża wydawały się być na wyczerpaniu, a zamiast obiecanej przygody spotkało mnie tylko zimno i wielkie rozczarowanie. Głodny, chory na tyfus dotarłem jednak dzięki splotowi wielu przypadkowych wydarzeń nad Bajkał, do Irkucka, gdzie zatrudniłem się jako najemnik do ochrony transportów ze złotem. Był to dobry czas, bo i pieniądz był z tego zacny, i kompania doborowa. Z radością zacieraliśmy na mrozie ręce, gdy od czasu do czasu jakaś tatarska albo buriacka zgraja próbowała dobrać się do eskortowanego przez nas transportu. Zapach prochu na zawsze będzie mi się kojarzył z odstrzelonym tatarskim łbem. A oko miałem jak sokół i rękę tak niezawodną, że szybko stałem się nieoficjalnym dowódcą oddziału najemników. Bali się, psubraty, mojej wilczej, nieustępliwej natury i szanowali mimo młodego wieku za hart ducha i odwagę. Po dwóch latach takiej służby moje oszczędności były już na tyle duże, że zacząłem rozmyślać nad powrotem do Wiednia i zamianie chłodnej syberyjskiej nocy na rozświetlone blichtrem naddunajskie salony, pełne pięknych kobiet. I właśnie wtedy transporty złota, dotychczas całkowicie bezpieczne, zaczęły nagle znikać w niewyjaśnionych okolicznościach. Znikać w dosłownym tego słowa znaczeniu, rozpływać się jak kamfora, wraz z ludźmi, końmi i całym ładunkiem. Straty były tak wielkie, że moi pracodawcy wpadli  we wściekłość,  sprawcy zaś, mimo usilnych starań i wielu poderżniętych w odwecie tatarskich gardeł, nie udało się wskazać. Co piąty tabor zapadał się pod ziemię i znikał w tajemniczych okolicznościach. O dziwo, nigdy nie zdarzyło się to, gdy ja obejmowałem komendę nad eskortą. Nie mogłem jednak czuwać nad bezpieczeństwem każdego transportu, bo było to po prostu niemożliwe. Lejtnant Winner-Kreutz był tylko jeden i choćby nie wiem jak się starał, to nie rozerwałby się na tak wiele części, by obdarować swoim męstwem wszystkie ciągnące wzdłuż Bajkału ładunki ze złotem. Wyznaczono ogromną nagrodę za wskazanie choćby maleńkiego śladu, który doprowadzić mógłby do sprawcy owych napadów. Na próżno. Kolejne transporty znikały bez wieści. Którejś nocy obudził mnie tętent końskich kopyt. Do naszego obozu nad samym brzegiem Bajkału zbliżał się konny odział kilku jeźdźców. Byli to Buriaci zatrudnieni przez miejscowe kopalnie do rozwożenia poczty. Dowódca oddziału poprosił o natychmiastowe spotkanie ze mną i w kilku słowach wyjaśnił, że parę kilometrów stąd, w małej rybackiej wiosce przebywa właśnie wędrowny dziad, który chwalił się po kilku łykach miejscowej gorzałki, że zna tajemnicę niewyjaśnionych napadów na tabory. Przyciśnięty jednak przez rybaków, nie chciał powiedzieć nic więcej. Oficer oznajmił mi, że dziad czeka już przygotowany do przesłuchania, to znaczy podwieszony na linie pod okapem jednej z rybackich chałup, trochę już nawet podwędzony dla rozmiękczenia języka. Ruszyliśmy z miejsca i niecałą godzinę później miałem już dziada na wyciagnięcie płomienia pochodni. Długo nie chciał puścić pary z ust, jednak dzięki znanym tylko mi metodom zdołał w końcu wyksztusić tajemnicze słowo, które z początku nic mi nie mówiło: „Golgoroth”. Zobaczyłem, jak wielkie wrażenie słowo to zrobiło na rybakach i Buriatach z oddziału. Niektórzy na jego dźwięk cofnęli się o kilka kroków, inni wykonali dziwny gest podobny do chrześcijańskiego znaku krzyża. Dziad, zanim wyzionął ducha pod gradem moich pytań, opisał Golgorotha jako straszliwego i bezwzględnego, wodno-ziemnego potwora zamieszkującego dno Bajkału. Według starej buriackiej legendy, jest strażnikiem ogromnego skarbu ukrytego w odmętach jeziora i opuszcza swoje gniazdo tylko wtedy, gdy jakiś śmiałek próbuje położyć łapę na złocie i klejnotach, których potwór pilnuje. Dziad wspomniał jeszcze o małej bajkalskiej wyspie zamieszkałej przez wyznawców Golgorotha. Nikt nie wiedział, gdzie owa wyspa się znajduje ani jak wielka jest społeczność, która ją zamieszkuje, krążyły jednak opowieści o ofiarach z ludzi składanych straszliwemu bóstwu, o mrocznych obrzędach i orgiach na cześć potwora. Na początku nie dałem wiary tej legendzie. Wrodzony racjonalizm kazał mi włożyć między bajki bełkot starucha.  Moi pracodawcy jednak, gdy już zdałem im relację ze śledztwa, rozkazali mi czym prędzej wyruszyć na poszukiwanie owej wyspy, licząc na to, że dzięki temu uda się zgładzić najemniczego porywacza ładunków ze złotem. Na czele kilkuosobowego oddziału, uzbrojonego w harpuny i sieci, niczym Ulisses mając do dyspozycji niewielką łódź żaglową, przemierzałem bezkres Bajkału, wyspa po wyspie, zatoka po zatoce. Każda rybacka wioska wydawała nam się podejrzana, w każdym zakątku szukaliśmy śladów kultu Golgorotha. Jeden z moich towarzyszy wpadł na pomysł, żeby w przybrzeżnych osadach rozsiewać plotki o tym, że szukamy skarbu pilnowanego przez potwora. Mój sprytny kompan liczył na to, że jeśli nie odnajdziemy stwora, to on odnajdzie nas. Pomysł wydawał się genialny do tego stopnia, że po kilku dniach każdy z nas autentycznie zapragnął stać się posiadaczem owej fortuny ukrytej na dnie Bajkału. Licytowaliśmy się nawet, co można by było kupić za znalezione przy potworze pieniądze. Nie musieliśmy długo czekać. Po kilku tygodniach  wypytywania w rybackich wioskach o skarb Golgorotha  do zatoki, w której akurat rozbiliśmy obóz i przygotowywaliśmy się do noclegu, podpłynęła długa wiosłowa łódź z trzema członkami załogi. Mieli tatarskie skośne oczy, zarośnięte gęby i opatuleni byli w futra. Mówili dziwnym językiem. Udawało mi się wychwycić tylko pojedyncze słowa, w tym to najważniejsze – Golgoroth. Wymawiając je, nasi niespodziewani goście wskazywali dłońmi na północ i wykonywali przy tym  taki gest, jakby chcieli pokazać, że ktoś kogoś dusi. Nakazałem swoim ludziom, czym prędzej zwinąć obóz i wyruszyć we wskazanym kierunku. Płynęliśmy całą noc. Nad ranem na tafle jeziora opadła gęsta mgła utrudniająca podróż. Trzymając ster, z trudem dostrzegałem w kłębach pary dziób łodzi. Kierowałem się za głosem a właściwie pokrzykiwaniami naszych tajemniczych przewodników, którzy płynęli przed nami. Po dwóch godzinach dryfowania po omacku poczułem, że żaglówka ociera dnem o płyciznę. Dobiliśmy do jakiegoś brzegu. Długo szliśmy w głąb lądu, który mógł być jakimś cyplem lub wyspą, zatopieni we mgle, obładowani harpunami i kłębami sieci. Nasi przewodnicy prowadzili nas w milczeniu, wciąż na północ. Po jakimś czasie zaczęło wschodzić słońce i mgła zdawała się opadać. Znaleźliśmy się w samym sercu małej wyspy otoczonej wiankiem niewielkich pagórków. Jeden z przewodników machnął ręką, żebyśmy się zatrzymali. Gdy rozpierzchły się ostatnie kłęby pary wodnej, przetarłem oczy ze zdumienia. Ukazał nam się widok, którego długo nie zapomnę. Jak okiem sięgnąć ogromna, łysa polana pokryta była kośćmi zwierząt i ludzi. Setki szkieletów koni i krów, ludzkie czaszki rozrzucone w promieniu kilkudziesięciu metrów mieszały się z resztkami wozów i fragmentami łodzi. Fetor był przy tym taki, że musiałem zatkać nozdrza chustką żeby nie zwymiotować.  Niedaleko nas furgotał na wietrze kawałek plandeki z wozu, na którym rozpoznałem znak naszej faktorii. „A wiec Golgorath naprawdę istnieje”, pomyślałem, „i tu, na tej małej wyspie urządził sobie krwawą stołówkę.”Popatrzyłem na towarzyszy, niektórzy stali w milczeniu i wpatrywali się w ten odrażający widok, inni spuścili wzrok i drżeli z zimna i ze strachu…

 Nagle zegar w mieszkaniu hrabiny wybił północ. Kapitan przerwał swoją opowieść i rozejrzał się po salonie.  Pan Mariański i baron Grodzieński siedzieli w fotelach wpatrzeni w niego jak w obrazek, hrabina, mimo że wtulona w ramię swojego Fifulka, również nie mogła oderwać wzroku od Winner-Kreutza. Nie zamierzała nawet ukrywać przy nas wrażenia, jakie wywarł na niej ten mężczyzna. Tylko Grot-Małecki zdawał się być zupełnie obojętny na opowieść kapitana. Przygryzał ustnik swojej fajki i przymknął oczy, tak, że ktoś, kto go nie znał, mógł pomyśleć, że profesor zdrzemnął się na chwilę.
– Jest już bardzo późno – zauważył kapitan- Państwo zapewne jesteście już znużeni moimi opowieściami. Proponuję historię Golgoratha dokończyć jutro, tym razem w mojej rezydencji przy ulicy Akademickiej, w której zatrzymałem się na jakiś czas dzięki uprzejmości pana Mariańskiego.
– Zgoda – odpowiedziała za wszystkich hrabina Braniecka, która, mimo że nie mogła doczekać się dalszej części historii, potrafiła zachować nienaganne maniery – Późno już, ma pan rację, kapitanie, ale w pana towarzystwie czas biegnie szybciej niż chart na polowaniu. Jestem wprost zachwycona pana opowieściami. Jutro będą pierwszą, która złoży panu wizytę, i ostatnią, która opuści pańskie mieszkanie. Tak bardzo pobudził pan moją wyobraźnię, że dzisiejszej nocy na pewno długo nie zasnę.

Wróciliśmy z profesorem dorożką. Całą drogę wydawał się być markotny i zatopiony we własnych myślach. Gdy tylko przekroczyliśmy próg mieszkania, zaszył się w swojej bibliotece i przy blasku świecy przez całą noc przerzucał karty manuskryptów i opasłych, oprawionych w skórę ksiąg. Gdy zszedłem na śniadanie, uczony nie pojawił się, by wraz ze mną zasiąść do stołu. Byłem pewien, że odsypia pełną wrażeń noc, tym bardziej zaskoczyło mnie więc, gdy wpadł nagle do kuchni ze stertą odręcznych notatek w dłoni i głośnym okrzykiem:
– Mam! Mam! Rozpracowałem tego Winner-Kreutza! Pamiętasz o mojej korespondencji z przebywającym na zesłaniu profesorem Benedyktem Dybowskim? Tak, tak mój drogi, tym samym Dybowskim, który towarzysząc słynnej ekspedycji generała Skałkowa, zbadał olbrzymie połacie Syberii. On właśnie, wspólnie z Wiktorem Godlewskim, badał także faunę i florę Bajkału. Posłuchaj, co pisze mi w jednym z listów: Rybacy na północnym brzegu jeziora często narzekali na obecność jakiejś nadprzyrodzonej mocy. Mówili ta to Gorhi, co w północnym dialekcie Buriatów oznaczało ni mniej, ni więcej tylko po prostu – żaba. Według opowieści tychże rybaków, często na ich łodzie napadał olbrzymi płaz wielkości od kilku do kilkunastu metrów i niemal takiej samej szerokości. Jedynym ratunkiem było składanie ofiar z ludzi i zwierząt, co na krótki czas zaspokajało apetyt bestii. Dotarliśmy z Wiktorem do miejsca składania ofiar, które okazało się swoistym sanktuarium ku czci wielkiej żaby. Miejscowa ludność wykuła nawet gigantyczny, granitowy posąg bóstwa, w cieniu którego składano cotygodniowe ofiary z kobiet i mężczyzn poprzedzane narkotycznymi orgiami i obrzędami ku czci boskiego płaza. Nad porządkiem misterium czuwał szaman, ubrany w zieloną pokrytą łuskami szatę.
 Profesor skończył czytać i spojrzał na mnie wymownie,
– To jeszcze nie wszystko! – zaczął krzyczeć tak głośno, że aż z kuchni wyjrzała zaniepokojona gosposia – W innej relacji, tym razem rosyjskiego podróżnika Tupmanowa, natknąłem się na taką oto sensację! Czytaj chłopcze! Czytaj na głos!
 Rzucił we mnie stertą kartek. Podniosłem do oczu jedną z nich i od razu trafiłem na notatkę, której lektura sprawiła, że aż przysiadłem na krześle. Nie były to wspomnienia Tupmanowa, jak początkowo przypuszczałem, lecz notatka z moskiewskiego szpitala dla obłąkanych, w której wielki rosyjski podróżnik opisywał, jak doszło do tego, że całkiem postradał zmysły i przez pół roku nie opuszczał murów szpitala
 Gdy dotarliśmy do wyspy – relacjonował – przywitano nas niezwykle przyjaźnie. Tubylcy mający skośne oczy i zarośnięte, ciemne twarze, okazali się bardzo gościnni. Ba! Okazało się, że potrafią posługiwać się prostymi zdaniami w języku niemieckim, co wprawiło w osłupienie niemal wszystkich członków naszej ekspedycji. Tajemnica szybko się wyjaśniła, gdy zaprowadzono nas do miejscowego szamana, którym okazał się młody około trzydziestoletni mężczyzna (…) Jego nienaganny wiedeński akcent wywołał szok wśród moich współtowarzyszy (…) Nazywał się Krojc albo Kreutz i był uciekinierem z cesarskiej armii. Dezerterem, który tu na tej tajemniczej bajkalskiej wyspie uwił sobie całkiem przyjemne gniazdko (…) Tuż przed wieczorem woda w jeziorze zabulgotała. Miejscowi schwycili nas i skrępowali linami. Krzyczeliśmy do Kreutza, że to bezprawie i że zapłaci za to srogą cenę. Ten wieprz śmiał się tylko na cały głos. A razem z nim śmiali się jego ludzie(…) Napoili nas substancją w smaku przypominającą absynt, gorzką i obrzydliwą, po której straciłem przytomność (…) ocknąłem się w wodnej kipieli patrząc, jak coś wielkiego, lepkiego pokrytego brodawkami i posiadającego mnóstwo odnóży pożera w wodnej kipieli moich na wpół przytomnych towarzyszy
  Przerwałem czytanie i spojrzałem na profesora.
– Trzeba ostrzec hrabinę Braniecką! – powiedziałem.

Wzięliśmy z profesorem dorożkę i już pół godziny później  znaleźliśmy się pod pałacykiem hrabiny. Naszą uwagę zwrócił tłumek gapiów, dziennikarzy i powóz szpitalny zaparkowany przy bramie wjazdowej.
– Co u licha? –  zapytał zaniepokojony profesor, z trudem gramoląc się z dorożki. – Czyżbyśmy przybyli za późno?
 W pałacowym holu aż roiło się od funkcjonariuszy policji. Od razu wpadliśmy na znajomą twarz prokuratora Wolfa.
– Panowie, proszę opuścić budynek. Do czasu zakończenia śledztwa, nieupoważnionym wstęp wzbroniony – zwrócił się do nas oficjalnie.
– Śledztwa? Jakiego śledztwa? – zdziwiłem się.
  Prokurator spojrzał na mnie i na uczonego.
– Mam tu pięć ofiar. Trzy osoby z towarzystwa, kobieta i dwóch mężczyzn a także dwie osoby ze służby. Ciał nie udało się zidentyfikować. Są poszarpane i rozczłonkowane. Najlepiej zachowały się zwłoki służącej. Ma na twarzy grymas takiego przerażenia, że można się tylko domyślać, co zobaczyła ta biedna kobieta.  W dodatku cały salon w zielonej, śmierdzącej substancji. Jeśli panowie wiecie coś na temat okoliczności tego bestialskiego mordu, zapraszam dziś do mojego biura na Lubelskiej. To, co wydarzyło się dziś w nocy we wnętrzu tego pałacyku, musiało być tak potworne. Długo nie będę mógł ochłonąć. A widziałem już wiele okropności w swoim życiu.
W chwili, gdy prokurator skończył mówić, profesor zemdlał i upadł na marmurową podłogę pałacowego hollu.
– Golgoroth! – krzyknąłem na całe gardło – Golgoroth! Dopadnę cię!

antologia "Nikt nigdy":