KAPITAN WINNER- KREUTZ
– I nie bał się pan? Nie znałam
do tej pory mężczyzny, który odważyłby się na coś takiego.
Kapitan odłożył kieliszek i spoglądając na
hrabinę efektownie podkręcił wąsa.
– Pyta pani oficera
cesarsko-królewskiej armii. Hauptmanna w służbie austro-węgierskich
sił zbrojnych. Proszę mi wierzyć, że nie ma we mnie ani grama strachu. Lęk jest oznaką słabości, a słabość nie przystoi prawdziwemu mężczyźnie.
Ilekroć ktoś pyta o to, czy boję się
czegokolwiek, odpowiadam: tylko Boga. I od razu
przypominam sobie wszystkie te sytuacje, gdy Bóg mnie opuścił. Gdy byłem
skazany tylko i wyłącznie na samego siebie.
Wyglądał przy tym wspaniale. Gdy mówił, wysuwał
do przodu dolną wargę i marszczył czoło. Przypominał rzymskiego centuriona
ustawiającego w szyku swój odział, by z dumą przemaszerować przed obliczem
cezara. Adiutant kapitana rozsiewał co prawda plotki, iż ten całymi godzinami
potrafi ćwiczyć przed lustrem najlepsze ze swoich min i grymasów, jednakże dla
mnie był w tej chwili najpiękniejszym mężczyzną, jakiego kiedykolwiek
widziałem. Nienagannie skrojony wizytowy mundur ciasno opinał jego muskularne, krępe
ciało – kapitan zbliżał się do pięćdziesiątki, ale sylwetki mógłby mu
pozazdrościć niejeden młokos. Głos miał niski i,
dudniący, co każdej jego wypowiedzi dodawało powagi i mocy. A gdy zniżał go
jeszcze bardziej, odnosiło się wrażenie, że wszystko, co szklane, w promieniu
pięciu metrów zaczyna drżeć od jego tembru i zaraz rozsypie się w drobny mak. Żartowano
czasami w towarzystwie, że nie tylko porcelanowe zastawy narażone są na
działanie głosu kapitana. Niejedna kobieca nóżka zadygotała na dźwięk kapitańskiego:
„ i ja go wtedy cap za rudy łeb a on ledwo dycha z przerażenia, więc go
kopniakiem w zadek do życia przywołuje…”.
Niejedno dziewczęce ramię zamrowiło się, gdy kapitan opowiadał którąś ze
swoich niezwykłych przygód. Toteż i hrabina Braniecka, choć nie była już młódką, nie odrywała wzroku od kapitana.
– Jestem taka szczęśliwa, że
zechciał pan przyjąć zaproszenie i zaszczycił pan nasze skromne progi –
powiedziała zerkając na niego zalotnie. – Nieczęsto zdarza nam się gościć tak
fascynującą personę. Prawdziwego mężczyznę z krwi i kości, jakich w
dzisiejszych czasach trzeba by ze świecą
szukać.
Nie wiem, czy
słowa te były tylko wyrazem uwielbienia dla kapitana, czy także delikatną
aluzją skierowaną do znajdujących się w salonie panów,
niemniej poczułem się nimi lekko dotknięty. Jako student medycyny lwowskiego
uniwersytetu, ledwie oderwany od matczynej spódnicy, podobne typy znałem
jedynie z kart powieści przygodowych. Ekscytacja hrabiny podrażniła więc moją młodzieńczą
dumę. Chciałem zaoponować, popisać się przed wszystkimi równie ciekawą, mrożącą
krew w żyłach opowieścią, jak ta, którą usłyszeliśmy.
Niestety, w zanadrzu miałem tylko jedną, w dodatku lichą historię o tym, jak stado wilków otoczyło mnie kiedyś nocą niedaleko
naszego majątku w Popkowicach. Moja przygoda kończyła się jednak tchórzliwą
rejteradą w stronę dworu. A moim największym
myśliwskim trofeum było stadko karaluchów wytępione flitem przy pomocy naszej
gosposi Helenki. Spuściłem więc pokornie wzrok i postanowiłem się nie wychylać.
Pozostali mężczyźni też chyba nie mieli ochoty
na polemikę z hrabiną. Baron Grodzieński dolewał sobie właśnie kolejną porcję
koniaku, a pan Mariański skubał nerwowo frędzle wiszącej na ścianie ormiańskiej
makatki, udając, że myślami jest jeszcze przy
opowiedzianej przez kapitana historii. Nawet mój opiekun i mentor – profesor Grot-Małecki, mimo sędziwego wieku i autorytetu, jakim cieszył się
w kręgach lwowskiej arystokracji, milczał paląc
fajkę, rozparty wygodnie w fotelu. Przy takim herosie byliśmy tylko garstką bojaźliwych
i z rzadka wychylających nosa poza Lwów arystokratów, przyzwyczajonych do ciepła dworskiego kominka,
herbatki z konfiturą z róży i bamboszy podszytych króliczym futerkiem.
Kapitan Winner-Kreutz chyba
podchwycił myśl hrabiny, bo rozglądał się po salonie z wyrazem lekkiej pogardy
na twarzy. Baronowi Grodzieńskiemu właśnie odbiło się koniakiem i zawstydzony
zasłaniał usta tłuściutką dłonią. Pod wpływem spojrzenia kapitana, baron
zatrząsł się jak galareta. Próbował uciec wzrokiem, ale natknął się na oczy
naszej gospodyni pełne zawodu i rozczarowania. Wszyscy wiedzieli, że Grodzieński
był faworytem hrabiny i jej utrzymankiem, więc to właśnie jego najbardziej
zdawały się dotykać słowa pani Branieckiej. Jego pulchna twarz spłynęła
rumieńcem, wielkie uszy zaczerwieniły się, a na
wysokim czole pojawiło się kilka kropel potu. Baron odłożył kieliszek koniaku, by
sięgnąć do wewnętrznej kieszeni surduta, wyjąć z niej chusteczkę i przetrzeć
wilgotne skronie.
Hrabina po raz kolejny spojrzała
uwodzicielsko na kapitana, przy czym jej wzrok nie spoczął jak wcześniej na
jego twarzy, tylko zdawał się szacować szerokość
i siłę kapitańskich ramion.
– Przypomina mi pan posturą
antycznego herosa. A swoją opowieścią wprowadził mnie pan w taki nastrój, że
mam ochotę słuchać tych historii do białego rana. Czy nie zechciałby pan
uraczyć nas kolejną ze swych przygód? – Klasnęła
przy tym w dłonie przywołując lokaja. – Heniu, spraw no się szybko z kolejną
butelką koniaku, bo gościom zasycha już w gardłach.
Obecność kapitana działała na nią jak eliksir
młodości. Z każdą upływającą w jego towarzystwie chwilą, z każdym kolejnym
kieliszkiem koniaku stawała się bardziej rozpromieniona. W pewnym momencie opuściła
nas, by podciągnąć wiązania gorsetu i odsłonić swój niezwykle efektowny dekolt,
co Winner-Kreutz skwitował dyskretnym, ale jednoznacznym i, pełnym podziwu mlaśnięciem. Nikt tak naprawdę
nie wiedział, ile lat liczy sobie hrabina. Nawet baron Grodzieński podawał
różne cyfry, być może myląc się nawet o całą dekadę.
Zwyczaj niedzielnych,
poobiednich spotkań w mieszkaniu Branieckiej
miał długą tradycję. Z zaproszonych dzisiaj gości jedynie profesor Grot-Małecki
mógł pochwalić się tym, że uczestniczy w nich od samego początku. Każdej
niedzieli punktualnie o siedemnastej staruszek zjawiał się w mieszkaniu hrabiny
z naręczem białych róż. Był największym autorytetem w dziedzinie nauk przyrodniczych na Uniwersytecie
Lwowskim, a kto wie, czy
nie w całym Cesarstwie Austro-Węgierskim.
Hrabina Braniecka uwielbiała sympatycznego profesora do tego stopnia, że często,
gdy jak zwykle siedział w fotelu, zaciągając się tytoniem z ulubionej fajki, stawała za nim i głaskała go po łysinie, zwracając
się doń pieszczotliwie: „Dziadziu” – mimo
braku jakiegokolwiek pokrewieństwa. Uczony uśmiechał się wtedy rozkosznie i
całował hrabinę w dłoń mówiąc: „Moje dziecko, jesteś jak miód na stare,
schorowane serduszko, jak wodna lilia, której nikomu nie wolno zerwać”. Ale miał profesor również swoje wady. Był
niezwykle uparty, dlatego w żadnej dyskusji
nie chciał przyznać racji drugiej stronie – nawet, gdy przedmiotem sporu było coś, w czym
nie był autorytetem. Upór w połączeniu z
zaawansowaną sklerozą tworzyły niekiedy mieszankę wybuchową. Nie dalej jak pół
roku temu na jednym z przyjęć profesor tak wytrwale udowadniał
mecenasowi Winnickiemu, że ten myli się w jakiejś,
zdawałoby się, drobnej,
prawniczej sprawie, że gdy zabrakło mu argumentów rzeczowych, zaatakował mecenasa ad personam, nazywając go skretyniałym wieprzem i złodziejem.
Wywołało to skandal towarzyski, o którym długo szeptano na lwowskich salonach. By unikać takich sytuacji, profesor zabierał
mnie na niemal wszystkie oficjalne i mniej oficjalne spotkania. Pełniłem
funkcję sekretarza i jednocześnie kogoś w rodzaju suflera w razie, gdyby demencja za bardzo dawała się profesorowi we
znaki. Dyskretnie zwracałem mu uwagę,
jeśli w debacie za bardzo obstawał przy swoim, nie pozwalając dojść do głosu
innym rozmówcom. Wydawałem wtedy z siebie trzy ostrzegawcze chrząknięcia, a gdy to nie
pomagało, podawałem hasło: „A w Pułtusku nadal wszyscy są dumni z największego
w zaborze rosyjskim rynku”. Profesor wracał wtedy do rzeczywistości i z
zacietrzewionego sklerotyka zamieniał się błyskawicznie w jowialnego staruszka.
Kolejny z zaproszonych gości, baron
Grodzieński, pojawił się w życiu pani Branieckiej
kilka miesięcy temu. Z miejsca wkradł się w jej łaski i zawładnął kochliwym
sercem hrabiny. Złośliwi nie omieszkali połączyć tego nagłego afektu z
bankructwem barona, jego skłonnością do hazardu i słabością do mocnego alkoholu.
Hrabina nazywała go pieszczotliwie Dyziem albo Fifulkiem. Baron odwzajemniał
się tkliwymi: Kochana Żabciu, Słodka Pralinko, Myszko. Idyllę dwojga gołąbków zmąciło dopiero nagłe zainteresowanie
hrabiny kapitanem Winner-Kreutzem.
Carsko-królewski oficer przybył do mieszkania
pani Branieckiej na zaproszenie pana Mariańskiego, słynnego lwowskiego bankiera
i finansisty, wieloletniego przyjaciela domu. Mariański, obracający na co dzień
ogromną fortuną i majątkiem większości obywateli Galicji, w życiu prywatnym
niczym szczególnym się nie wyróżniał. Jego pozbawiona wyrazu, szara twarz i
matowe spojrzenie sugerowały wręcz przy pierwszym kontakcie, iż ma się
do czynienia z przedsiębiorcą pogrzebowym albo teatralnym szatniarzem.
Wszyscy oni otaczali teraz kapitana
Winner-Kreutza, w zniecierpliwieniu oczekując kolejnej fascynującej historii.
Oficer stał oparty o kominek i lekko przymrużywszy oczy delektował się jego
ciepłem. Wciąż podkręcał przy tym wąsa i wyraźnie się nad czymś zastanawiał.
Zapewne pragnął uraczyć towarzystwo opowieścią jeszcze bardziej niesamowitą niż
ta, która kilka chwil wcześniej wprawiła hrabinę w stan uniesienia.
– Dobrze – powiedział swoim
niskim basem. – Opowiem państwu o swoim spotkaniu z Golgorothem.
Zapadła cisza. Kapitan potrafił budować
napięcie tak umiejętnie, że, mimo iż większość z
nas kompletnie nie zdawała sobie sprawy z tego,
kim lub czym jest ów Golgoroth, sam dźwięk tego słowa wywołał ciarki na
plecach niektórych ze zgromadzonych w salonie osób. Hrabina nawet cichutko pisnęła, przylegając nagle do ramienia swojego Dyzia.
– Spotkał pan Golgorotha? -
zdziwił się profesor Grot-Małecki – Przecież to niemożliwe. Ta postać nie
istnieje naprawdę. To bóstwo – nawiasem mówiąc, obrzydliwy, przypominający żabę
stwór – czczone przez prymitywne ludy gdzieś w Afryce albo Azji i, ma niewiele wspólnego ze światem realnym. Równie
dobrze mógłby pan powiedzieć, że gdzieś na dalekiej północy spotkał się z
Odynem i tęgo z nim popił. Albo, że od
Hermesa pan sandały na drogę pożyczył, żeby się nie spóźnić na dzisiejsze
spotkanie.
Chrząknąłem trzy razy żeby
przywołać staruszka do porządku. Znałem ten ton i wiedziałem, że tym razem
opowieść kapitana nie przypadnie profesorowi do gustu.
– I tu się pan myli, szanowny profesorze – kapitan nie pozwolił się zbić
z tropu – Golgoroth istnieje. I ma się dobrze. A właściwie miał się dobrze, dopóki nie spotkał na swojej drodze mnie, oficera
cesarsko-królewskiej armii, kapitana Joachima Baltazara Winner-Kreutza.
OPOWIEŚĆ
KAPITANA
– W drugiej dekadzie XIX wieku, jak zapewne wszyscy wiemy, na dalekiej Syberii
odkryto złoto. Gdy pięćdziesiąt lat później car zezwolił na wydobywanie tego
cennego kruszcu każdemu, pod warunkiem, że będzie sprzedawał go władzy, a kolej transsyberyjska oplotła swoją nitką
najodleglejsze zakątki tajgi i tundry, na Syberii wybuchła prawdziwa gorączka
złota. Każdy awanturnik i żądny przygody młodzian co żyw rwał się do wyprawy w
te odlegle i niezmierzone rejony. Waszym rodakom pomogła w tym niejednokrotnie
ciężka ręka rosyjskiego imperatora. Mnie skusiła chęć szybkiego wzbogacenia
się. Byłem wtedy nieopierzonym młodzianem w stopniu ledwie lejtnanta, jeszcze
bez wąsa, za to z głową pełną marzeń o sławie i bogactwie. Początkowo
los rzucił mnie w okolice Krasnojarska, ale tamtejsze złoża wydawały się być na
wyczerpaniu, a zamiast obiecanej przygody spotkało mnie tylko zimno i wielkie
rozczarowanie. Głodny, chory na tyfus dotarłem jednak dzięki splotowi wielu
przypadkowych wydarzeń nad Bajkał, do Irkucka,
gdzie zatrudniłem się jako najemnik do ochrony transportów ze złotem. Był to
dobry czas, bo i pieniądz był z tego zacny, i
kompania doborowa. Z radością zacieraliśmy na mrozie ręce, gdy od czasu do
czasu jakaś tatarska albo buriacka zgraja próbowała dobrać się do eskortowanego
przez nas transportu. Zapach prochu na zawsze będzie mi się kojarzył z
odstrzelonym tatarskim łbem. A oko miałem jak sokół i rękę tak niezawodną, że
szybko stałem się nieoficjalnym dowódcą oddziału najemników. Bali się, psubraty, mojej
wilczej, nieustępliwej natury i szanowali mimo młodego wieku za hart ducha i
odwagę. Po dwóch latach takiej służby moje oszczędności były już na tyle duże, że
zacząłem rozmyślać nad powrotem do Wiednia i zamianie chłodnej syberyjskiej
nocy na rozświetlone blichtrem naddunajskie salony,
pełne pięknych kobiet. I właśnie wtedy transporty złota, dotychczas całkowicie
bezpieczne, zaczęły nagle znikać w
niewyjaśnionych okolicznościach. Znikać w dosłownym tego słowa znaczeniu,
rozpływać się jak kamfora, wraz z ludźmi, końmi i całym ładunkiem. Straty były
tak wielkie, że moi pracodawcy wpadli we
wściekłość, sprawcy zaś, mimo usilnych starań i wielu poderżniętych w odwecie
tatarskich gardeł, nie udało się wskazać. Co
piąty tabor zapadał się pod ziemię i znikał w tajemniczych okolicznościach. O
dziwo, nigdy nie zdarzyło się to, gdy ja
obejmowałem komendę nad eskortą. Nie mogłem jednak czuwać nad bezpieczeństwem
każdego transportu, bo było to po prostu niemożliwe. Lejtnant Winner-Kreutz był
tylko jeden i choćby nie wiem jak się starał, to nie rozerwałby się na tak
wiele części, by obdarować swoim męstwem
wszystkie ciągnące wzdłuż Bajkału ładunki ze złotem. Wyznaczono ogromną nagrodę
za wskazanie choćby maleńkiego śladu, który doprowadzić mógłby do sprawcy owych
napadów. Na próżno. Kolejne transporty znikały bez wieści. Którejś nocy obudził
mnie tętent końskich kopyt. Do naszego obozu nad samym brzegiem Bajkału zbliżał
się konny odział kilku jeźdźców. Byli to Buriaci zatrudnieni przez miejscowe
kopalnie do rozwożenia poczty. Dowódca oddziału poprosił o natychmiastowe
spotkanie ze mną i w kilku słowach wyjaśnił, że parę kilometrów stąd, w małej rybackiej wiosce przebywa właśnie wędrowny dziad,
który chwalił się po kilku łykach miejscowej gorzałki, że zna tajemnicę
niewyjaśnionych napadów na tabory. Przyciśnięty jednak przez rybaków, nie chciał powiedzieć nic więcej. Oficer oznajmił mi,
że dziad czeka już przygotowany do przesłuchania, to znaczy podwieszony na
linie pod okapem jednej z rybackich chałup, trochę już nawet podwędzony dla rozmiękczenia
języka. Ruszyliśmy z miejsca i niecałą godzinę później miałem już dziada na
wyciagnięcie płomienia pochodni. Długo nie chciał puścić pary z ust, jednak
dzięki znanym tylko mi metodom zdołał w końcu wyksztusić tajemnicze słowo,
które z początku nic mi nie mówiło: „Golgoroth”.
Zobaczyłem, jak wielkie wrażenie słowo to zrobiło na rybakach i Buriatach z
oddziału. Niektórzy na jego dźwięk cofnęli się o kilka kroków, inni wykonali
dziwny gest podobny do chrześcijańskiego znaku krzyża. Dziad, zanim wyzionął ducha pod gradem moich pytań, opisał Golgorotha
jako straszliwego i bezwzględnego, wodno-ziemnego potwora zamieszkującego dno
Bajkału. Według starej buriackiej legendy, jest
strażnikiem ogromnego skarbu ukrytego w odmętach jeziora i opuszcza swoje gniazdo
tylko wtedy, gdy jakiś śmiałek próbuje położyć łapę na złocie i klejnotach,
których potwór pilnuje. Dziad wspomniał jeszcze o małej bajkalskiej wyspie
zamieszkałej przez wyznawców Golgorotha. Nikt nie wiedział, gdzie owa wyspa się znajduje ani jak wielka jest społeczność,
która ją zamieszkuje, krążyły jednak opowieści o ofiarach z ludzi składanych
straszliwemu bóstwu, o mrocznych obrzędach i orgiach na cześć potwora. Na
początku nie dałem wiary tej legendzie. Wrodzony racjonalizm kazał mi włożyć
między bajki bełkot starucha. Moi
pracodawcy jednak, gdy już zdałem im relację ze śledztwa, rozkazali mi czym
prędzej wyruszyć na poszukiwanie owej wyspy, licząc na to, że dzięki temu uda
się zgładzić najemniczego porywacza ładunków ze złotem. Na czele kilkuosobowego
oddziału, uzbrojonego w harpuny i sieci, niczym Ulisses mając do dyspozycji
niewielką łódź żaglową, przemierzałem bezkres Bajkału, wyspa po wyspie, zatoka
po zatoce. Każda rybacka wioska wydawała nam się podejrzana, w każdym zakątku
szukaliśmy śladów kultu Golgorotha. Jeden z moich towarzyszy wpadł na pomysł, żeby w przybrzeżnych osadach rozsiewać plotki o tym,
że szukamy skarbu pilnowanego przez potwora. Mój sprytny kompan liczył na to,
że jeśli nie odnajdziemy stwora, to on
odnajdzie nas. Pomysł wydawał się genialny do tego stopnia, że po kilku dniach
każdy z nas autentycznie zapragnął stać się posiadaczem owej fortuny ukrytej na
dnie Bajkału. Licytowaliśmy się nawet, co można by było kupić za znalezione
przy potworze pieniądze. Nie musieliśmy długo czekać. Po kilku tygodniach wypytywania w rybackich wioskach o skarb
Golgorotha do zatoki, w której akurat
rozbiliśmy obóz i przygotowywaliśmy się do noclegu,
podpłynęła długa wiosłowa łódź z trzema członkami załogi. Mieli tatarskie
skośne oczy, zarośnięte gęby i opatuleni byli
w futra. Mówili dziwnym językiem. Udawało mi się wychwycić tylko pojedyncze
słowa, w tym to najważniejsze – Golgoroth. Wymawiając je, nasi niespodziewani
goście wskazywali dłońmi na północ i wykonywali przy tym taki gest, jakby chcieli pokazać,
że ktoś kogoś dusi. Nakazałem swoim ludziom, czym prędzej zwinąć obóz i
wyruszyć we wskazanym kierunku. Płynęliśmy całą noc. Nad ranem na tafle jeziora
opadła gęsta mgła utrudniająca podróż. Trzymając ster, z
trudem dostrzegałem w kłębach pary dziób łodzi. Kierowałem się za głosem a
właściwie pokrzykiwaniami naszych tajemniczych przewodników, którzy płynęli
przed nami. Po dwóch godzinach dryfowania po omacku poczułem, że żaglówka
ociera dnem o płyciznę. Dobiliśmy do jakiegoś brzegu. Długo szliśmy w głąb
lądu, który mógł być jakimś cyplem lub wyspą, zatopieni we mgle, obładowani
harpunami i kłębami sieci. Nasi przewodnicy prowadzili nas w milczeniu, wciąż na
północ. Po jakimś czasie zaczęło wschodzić słońce i mgła zdawała się opadać.
Znaleźliśmy się w samym sercu małej wyspy otoczonej wiankiem niewielkich
pagórków. Jeden z przewodników machnął ręką, żebyśmy się zatrzymali. Gdy
rozpierzchły się ostatnie kłęby pary wodnej,
przetarłem oczy ze zdumienia. Ukazał nam się widok, którego długo nie zapomnę.
Jak okiem sięgnąć ogromna, łysa polana pokryta była kośćmi zwierząt i ludzi.
Setki szkieletów koni i krów, ludzkie czaszki rozrzucone w promieniu
kilkudziesięciu metrów mieszały się z resztkami wozów i fragmentami łodzi.
Fetor był przy tym taki, że musiałem zatkać nozdrza chustką żeby nie
zwymiotować. Niedaleko nas furgotał na
wietrze kawałek plandeki z wozu, na którym rozpoznałem znak naszej faktorii. „A
wiec Golgorath naprawdę istnieje”, pomyślałem, „i tu, na tej małej wyspie urządził
sobie krwawą stołówkę.”Popatrzyłem na towarzyszy, niektórzy stali w milczeniu i
wpatrywali się w ten odrażający widok, inni spuścili wzrok i drżeli z zimna i
ze strachu…
Nagle zegar w mieszkaniu hrabiny wybił północ.
Kapitan przerwał swoją opowieść i rozejrzał się po salonie. Pan Mariański i baron Grodzieński siedzieli w
fotelach wpatrzeni w niego jak w obrazek, hrabina, mimo że wtulona w ramię
swojego Fifulka, również nie mogła oderwać wzroku od Winner-Kreutza. Nie
zamierzała nawet ukrywać przy nas wrażenia, jakie wywarł na niej ten mężczyzna.
Tylko Grot-Małecki zdawał się być zupełnie obojętny na opowieść kapitana. Przygryzał
ustnik swojej fajki i przymknął oczy, tak, że ktoś, kto go nie znał, mógł pomyśleć, że profesor zdrzemnął się na chwilę.
– Jest już bardzo późno –
zauważył kapitan- Państwo zapewne jesteście już znużeni moimi opowieściami.
Proponuję historię Golgoratha dokończyć jutro, tym razem w mojej rezydencji
przy ulicy Akademickiej, w której zatrzymałem się na jakiś czas dzięki
uprzejmości pana Mariańskiego.
– Zgoda – odpowiedziała za
wszystkich hrabina Braniecka, która, mimo że nie mogła doczekać się dalszej
części historii, potrafiła zachować nienaganne
maniery – Późno już, ma pan rację, kapitanie, ale w pana towarzystwie czas
biegnie szybciej niż chart na polowaniu. Jestem wprost zachwycona pana
opowieściami. Jutro będą pierwszą, która złoży panu wizytę, i ostatnią, która opuści pańskie mieszkanie. Tak
bardzo pobudził pan moją wyobraźnię, że dzisiejszej nocy na pewno długo nie
zasnę.
Wróciliśmy z profesorem
dorożką. Całą drogę wydawał się być markotny i zatopiony we własnych myślach. Gdy
tylko przekroczyliśmy próg mieszkania, zaszył
się w swojej bibliotece i przy blasku świecy przez całą noc przerzucał karty
manuskryptów i opasłych, oprawionych w skórę ksiąg.
Gdy zszedłem na śniadanie, uczony nie pojawił
się, by wraz ze mną zasiąść do stołu. Byłem pewien, że odsypia pełną wrażeń noc,
tym bardziej zaskoczyło mnie więc, gdy wpadł nagle do kuchni ze stertą
odręcznych notatek w dłoni i głośnym okrzykiem:
– Mam! Mam! Rozpracowałem tego
Winner-Kreutza! Pamiętasz o mojej korespondencji z przebywającym na zesłaniu
profesorem Benedyktem Dybowskim? Tak, tak mój drogi, tym samym Dybowskim, który
towarzysząc słynnej ekspedycji generała Skałkowa,
zbadał olbrzymie połacie Syberii. On właśnie, wspólnie z Wiktorem Godlewskim,
badał także faunę i florę Bajkału. Posłuchaj, co pisze mi w jednym z listów: Rybacy na północnym brzegu jeziora często
narzekali na obecność jakiejś nadprzyrodzonej mocy. Mówili ta to Gorhi, co w północnym
dialekcie Buriatów oznaczało ni mniej, ni więcej tylko po prostu – żaba. Według
opowieści tychże rybaków, często na ich łodzie
napadał olbrzymi płaz wielkości od kilku do kilkunastu metrów i niemal takiej
samej szerokości. Jedynym ratunkiem było składanie ofiar z ludzi i zwierząt, co
na krótki czas zaspokajało apetyt bestii. Dotarliśmy z Wiktorem do miejsca
składania ofiar, które okazało się swoistym sanktuarium ku czci wielkiej żaby.
Miejscowa ludność wykuła nawet gigantyczny, granitowy posąg bóstwa, w cieniu którego składano cotygodniowe ofiary z
kobiet i mężczyzn poprzedzane narkotycznymi orgiami i obrzędami ku czci boskiego
płaza. Nad porządkiem misterium czuwał szaman, ubrany w zieloną pokrytą łuskami
szatę.
Profesor skończył czytać i spojrzał na mnie
wymownie,
– To jeszcze nie wszystko! –
zaczął krzyczeć tak głośno, że aż z kuchni wyjrzała zaniepokojona gosposia – W
innej relacji, tym razem rosyjskiego podróżnika Tupmanowa, natknąłem się na taką oto sensację! Czytaj chłopcze!
Czytaj na głos!
Rzucił we mnie stertą kartek. Podniosłem do
oczu jedną z nich i od razu trafiłem na notatkę, której lektura sprawiła, że aż
przysiadłem na krześle. Nie były to wspomnienia Tupmanowa, jak początkowo
przypuszczałem, lecz notatka z moskiewskiego szpitala dla obłąkanych, w której
wielki rosyjski podróżnik opisywał, jak doszło do tego, że całkiem postradał
zmysły i przez pół roku nie opuszczał murów szpitala
Gdy dotarliśmy do wyspy – relacjonował – przywitano nas niezwykle przyjaźnie.
Tubylcy mający skośne oczy i zarośnięte, ciemne twarze,
okazali się bardzo gościnni. Ba! Okazało się, że potrafią posługiwać się
prostymi zdaniami w języku niemieckim, co wprawiło w osłupienie niemal
wszystkich członków naszej ekspedycji. Tajemnica szybko się wyjaśniła, gdy
zaprowadzono nas do miejscowego szamana, którym okazał się młody około
trzydziestoletni mężczyzna (…) Jego nienaganny wiedeński akcent wywołał szok
wśród moich współtowarzyszy (…) Nazywał się Krojc albo Kreutz i był
uciekinierem z cesarskiej armii. Dezerterem, który tu na tej tajemniczej
bajkalskiej wyspie uwił sobie całkiem przyjemne gniazdko (…) Tuż przed
wieczorem woda w jeziorze zabulgotała. Miejscowi schwycili nas i skrępowali
linami. Krzyczeliśmy do Kreutza, że to bezprawie i że zapłaci za to srogą cenę. Ten wieprz śmiał się tylko na cały głos. A
razem z nim śmiali się jego ludzie(…) Napoili nas substancją w smaku
przypominającą absynt, gorzką i obrzydliwą, po której straciłem przytomność (…)
ocknąłem się w wodnej kipieli patrząc, jak coś
wielkiego, lepkiego pokrytego brodawkami i posiadającego mnóstwo odnóży pożera
w wodnej kipieli moich na wpół przytomnych towarzyszy
Przerwałem czytanie i spojrzałem na
profesora.
– Trzeba ostrzec hrabinę Braniecką!
– powiedziałem.
Wzięliśmy z profesorem dorożkę
i już pół godziny później znaleźliśmy
się pod pałacykiem hrabiny. Naszą uwagę zwrócił tłumek gapiów, dziennikarzy i
powóz szpitalny zaparkowany przy bramie wjazdowej.
– Co u licha? – zapytał zaniepokojony profesor, z trudem gramoląc się z dorożki. – Czyżbyśmy przybyli za późno?
W pałacowym holu aż roiło się od
funkcjonariuszy policji. Od razu wpadliśmy na znajomą twarz prokuratora Wolfa.
– Panowie, proszę opuścić budynek. Do czasu zakończenia
śledztwa, nieupoważnionym wstęp wzbroniony – zwrócił się do nas oficjalnie.
– Śledztwa? Jakiego śledztwa? –
zdziwiłem się.
Prokurator spojrzał na mnie i na uczonego.
– Mam tu pięć ofiar. Trzy osoby
z towarzystwa, kobieta i dwóch mężczyzn a także dwie osoby ze służby. Ciał nie
udało się zidentyfikować. Są poszarpane i rozczłonkowane. Najlepiej zachowały
się zwłoki służącej. Ma na twarzy grymas takiego przerażenia, że można się
tylko domyślać, co zobaczyła ta biedna kobieta. W dodatku cały salon w zielonej, śmierdzącej
substancji. Jeśli panowie wiecie coś na temat okoliczności tego bestialskiego mordu,
zapraszam dziś do mojego biura na Lubelskiej. To, co wydarzyło się dziś w nocy
we wnętrzu tego pałacyku, musiało być tak potworne.
Długo nie będę mógł ochłonąć. A widziałem już wiele okropności w swoim życiu.
W chwili, gdy prokurator
skończył mówić, profesor zemdlał i upadł na marmurową podłogę pałacowego hollu.
– Golgoroth! – krzyknąłem na
całe gardło – Golgoroth! Dopadnę cię!
antologia "Nikt nigdy":
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz