ISKIERKA


21 czerwca 1939 roku. Lato w Lublinie zaczyna się piękniej niż kiedykolwiek. Przedostatni dzień szkoły. Jutro wszystkie dzieci, odświętnie ubrane odbiorą świadectwa. Zaczną się beztroskie wakacje.



Szkolny woźny, pan Lisiecki, podniósł mosiężny dzwonek i potrząsnął nim jak kropidłem.

- Koniec przerwy! – krzyczał wniebogłosy, na cały dziedziniec.

Antek stał za trzepakiem, patrząc na dziewczynki, które przestały grać w klasy i pobiegły w stronę głównego wejścia. Ostatnia z nich, szczupła, czarnowłosa ślicznotka odwróciła się na chwile w stronę chłopaka i obdarzyła go nieśmiałym uśmiechem. Ubrana była w granatowy mundurek, plisowaną spódniczkę i długie, białe podkolanówki. Spod uczniowskiego beretu wystawały i opadały na ramiona dwa warkoczyki. Oczy miała czarne jak smoła. Antek mógłby na nie patrzeć całymi godzinami. Dziewczynka jednak, odwróciła skromnie głowę i zniknęła w ciemnej sieni szkoły.

Chłopak przeskoczył przez parkan. Prawe skrzydło budynku sąsiadowało z miejskim parkiem. Rosła tam rozłożysta jabłoń. Antek wdrapał się na drzewo i z wysokości pierwszego piętra, zajadając się kwaśnymi papierówkami obserwował wnętrze klasy. Trwała właśnie lekcja przyrody. Pani Kuklińska, szczupła kobieta z wielkim kokiem na głowie, sprawdzała listę obecności. Dziewczynki, raz po raz podnosiły się znad szkolnych ławek i dygając z dystynkcją pensjonarek, mówiły: „obecna” lub „jestem”.

Czarnowłosa dziewczynka z warkoczykami siedziała w pierwszej ławce, tuż przy oknie. Antek patrzył urzeczony, jak nabiera atrament z kałamarza i notuje w zeszycie temat lekcji. Miała długie, zadbane palce pianistki. Kreśliła literki z elegancją osóbki z dobrego, mieszczańskiego domu. Wszystkie dziewczynki, jakie znał do tej pory gryzmoliły na papierze jak kura pazurem. Ta, pisała z gracją, delikatnymi pociągnięciami wiecznego pióra. Usta miała przy tym lekko rozchylone, a za każdym razem, gdy stawiała kropkę wysuwała lekko język. Chłopak ze wstydem spojrzał na swoje, umorusane inkaustem dłonie.

Przyszedł mu do głowy prosty plan: zaczeka do ostatniego dzwonka, podejdzie do dziewczynki i zaprosi ją na spacer po parku. Wcześniej nazbiera tych niebieskich kwiatków, które rosną przy ruinach starej cerkwi i obsypie ją jak księżniczkę. Albo pojadą tramwajem do centrum, do lunaparku. Zna tam jednego gościa, który pracuje przy obsłudze diabelskiego młyna. Będą mogli fruwać w górę i w dół, trzymając się za ręce. Później zaprosi ją na włoskie lody na starym mieście. Pokaże jej tą bramę, gdzie kiedyś znalazł odcięty ludzki palec. Albo nie, to by było zbyt drastyczne. Pokaże jej człowieka-gumę, który potrafi zakładać obie nogi za głowę. A potem pobiegną nad rzekę i tam jej powie, jak bardzo ją kocha i da jej w prezencie szkiełko, które zmienia kolory, gdy się przez nie patrzy w stronę słońca. Albo nie! Nie będzie czekał do ostatniego dzwonka. Teraz napisze jej krótki list, żeby uciekła z lekcji. Papier zwinie w kulkę i wrzuci przez okno do klasy.

Sięgnął do przepastnej kieszeni spodni. Miał tam wszystko, czego potrzebuje trzynastoletni chłopak: scyzoryk, garść śrutu, drewnianą procę, żyłkę z haczykiem, żywego świerszcza w pudełku po zapałkach, kolorowe szkiełko, zdechłą, wysuszoną na słońcu żabę i ołowianego żołnierzyka. Wszystko, z wyjątkiem ołówka i kawałka papieru.



Skończył jeść jabłko i cisnął ogryzkiem w parapet. Metal zadźwięczał na tyle głośno, że dziewczynka podniosła wzrok znad zeszytu i spojrzała w okno, wlepiając w chłopca czarne jak smoła oczy.

Zamurowało go. Stracił rezon i siedział nieruchomo na gałęzi. Czarnowłosa oderwała z zeszytu kawałek kartki. Szybkim ruchem napisała coś i zwinąwszy papier w kulkę rzuciła w stronę Antka. Tajna wiadomość poszybowała w górę, lekki podmuch wiatru sprawił jednak, że nie doleciała do chłopca, zatrzymawszy się w konarach drzewa.

Wyciągnął dłoń, ale nie udało mu się dosięgnąć papierowej kulki. Przesunął się w stronę okna. Ciało wygiął jak strunę. Zabrakło kilku centymetrów.

I wtedy gałąź pękła. Chłopak runął bezwładnie w dół, na próżno próbując chwycić w locie jakąś gałąź. Skutki lądowania odczuł boleśnie, uderzając plecami o twardą ziemię parkowej ścieżki. Osiągnął jednak cel. Tuż obok niego, leżała na trawie mała, biała kulka. Otrzepał się, pomasował bolące ramię i sięgnął po zwitek papieru. Trzęsącymi dłońmi rozprostował list od dziewczynki, łapczywie przebiegając wzrokiem po kartce. Pięknymi, drukowanymi literkami napisane było jedno słowo: „GŁUPEK”.


24 marca 1941 roku. Na rozkaz Odilo Globocnika, dowódcy SS na Dystrykt lubelski, powstaje w mieście getto żydowskie. Tylko nielicznym mieszkańcom udaje się zbiec. Znajdują schronienie u przyjaciół za murami getta, ukrywani w piwnicach, na strychach, na wsi pod zmienionym nazwiskiem.





Ściana lasu dawała doskonałe schronienie. Wędrowali długo. Antek znał wszystkie ścieżki. Ileż godzin spędził tu na zabawach w Indian, ile razy, jako Robin Hood budował tu leśne szałasy, szukał zakopanych skarbów, zastawiał sidła na leśną zwierzynę. Były to jednak chłopięce figle. Teraz czuł się prawdziwym, szlachetnym bohaterem, odpowiedzialnym za drugą osobę.

Słońce już dawno schowało się za drzewami. Szli w ciemności. Chłopak trzymał dziewczynkę za rękę. Oddał jej swoją marynarkę, lecz mimo to dygotała z zimna. Minęli strumień i znaleźli się na leśnej polanie. Do wsi mieli jakieś cztery godziny wędrówki. Tam czekał już gospodarz, poczciwy pan Cieplucha, który obiecał ukryć dziewczynkę. Kiedyś ta zawierucha musi się skończyć. Gdy wszystko wróci do normalności, Antek przyjedzie na białym koniu i zawiezie czarnowłosą na koniec świata.

Podpalił zapałką kawałek sosnowej kory. Ogień rozgrzał drewno do czerwoności. Chłopak dłonią osłonił płomień. Mały kawałeczek żaru oderwał się jednak i pofrunął w górę, niesiony lekkim podmuchem wiatru.

Dziewczynka pomyślała, że to świetlik.
Tak naprawdę była jeszcze dzieckiem, więc pobiegła za nim i chwyciła w dłonie.
- Zobacz, co mam - powiedziała do Antka.

Chłopak stał w milczeniu i patrzył jak wiatr rozwiewa jej sukienkę.
Otworzyła zaciśniętą piąstkę.
- To nie świetlik – powiedziała.- To mała żarząca się iskierka! Chcesz?

Wziął iskrę delikatnie w dłonie. Otulił palcami i dmuchnął.

Rozbłysła czerwonym żarem.

- Dzięki niej – powiedział do dziewczynki – będziemy mieć ciepło i światło.

Usypał mały kopczyk z leśnej ściółki i umieścił w nim żarzącą się iskrę. Suche sosnowe igiełki w okamgnieniu zajęły się ogniem. Chłopiec dorzucił kilka małych gałązek. Płomień buchnął ze zdwojoną mocą.

- Zatrzymamy się tu na chwilę. Musisz się ogrzać i posilić.

Dziewczynka spojrzała na chłopca. Ogień odbijał się w jej czarnych źrenicach.

- Muszę ci coś powiedzieć. – Wtuliła się w jego ramię. – Jestem czarodziejką.



17 marca 1942 roku. Zapada decyzja o likwidacji lubelskiego getta. Nasilają się represje wobec osób ukrywających obywateli wyznania mojżeszowego. Specjalne oddziały SS rewidują prywatne domy w poszukiwaniu kryjówek z Żydami i Romami. Większość odnalezionych osób ginie na miejscu. Nieliczni transportowani są do pobliskiego obozu na Majdanku.



Antek całował jej smukłą szyję. Jej włosy pachniały rumiankiem. Miały jasny kolor. Był to pomysł żony pana Ciepluchy. Tak miało być bezpieczniej. Dziewczynę zdradzały jednak czarne jak smoła oczy.

Chłopak wsunął dłonie pod materiał jej nocnej koszuli. Poczuł twardą fakturę dziewczęcej piersi. Łapczywie błądził palcami po ciepłej skórze, szukając krągłości i ciepła.

- A potrafiłabyś zamienić nas w ptaki? – wyszeptał gładząc jej biodra.- Moglibyśmy wtedy odlecieć stąd, znaleźć jakieś bezpieczne miejsce i uwić sobie wśród trzcin malutkie gniazdko.

Rozmarzył się.

Dziewczyna pokręciła przecząco głową. Włosy opadły jej na policzki.

- Nie mogę tego zrobić. Nie wolno mi zmieniać rzeczywistości dla własnych potrzeb. Mogę uratować ciebie, zamieniając w cokolwiek. Moje czary nie działają jednak na mnie. Takie są zasady i nie wolno mi ich łamać.

- Chciałbym zostać z tobą, cokolwiek się stanie – powiedział chłopak i czubkiem nosa dotknął jej policzka.

Zasnęli, zwinięci w kłębek jak dwa małe pieski, ufne i dające sobie nawzajem ciepło.

Nie słyszeli, że nad nimi ktoś dobija się do drzwi. Nie słyszeli wrzasku kobiety i strzałów z pistoletu. Nie słyszeli męskiego głosu : „Przeszukać chałupę od piwnic po dach.”



W sierpniu 1942 roku w obozie na Majdanku, została rozpoczęta budowa komór gazowych. Powstało pięć komór działających na gaz wpuszczany z butli, bądź przewidzianych na zastosowanie granulek cyklonu B. W przeciwieństwie do Auschwitz, na Majdanku komory były umiejscowione nie obok krematoriów, tylko koło łaźni, co utrudniało transport ciał, lecz nie powodowało paniki wśród osób prowadzonych na śmierć.



Antek obudził się w środku nocy. W baraku było ciemno. Kilka prycz dalej, głośno chrapała jakaś kobieta. Ktoś cicho się modlił, ktoś płakał.

Chłopiec położył się na piersi dziewczyny. Leżała na wznak, oddychając ciężko. Co jakiś czas, dusił ją gruźliczy kaszel. Antek zrobił kilka kroków, uważając by nie spaść. Przez chwilę stał na wysokości jej dekoltu i patrzył jak oddycha przez usta. Jej wargi były spękane a oddech świszczący. Delikatnie postawił stopy na jej szyi i pomagając sobie dłońmi wspiął się na jej brodę. Policzki miała ciepłe. Szedł dalej mijając nos. Z lubością ucałował jej zamknięte powieki. Każdą z osobna, klękając przy tym na dywanie długich, czarnych rzęs. Wreszcie wdrapał się na czoło, skręcił w lewo i delikatnie zsunął się w dół. Wnętrze ucha stało dla niego otworem. Wszedł do środka i ułożył się w przytulnej spirali małżowiny. Cichutko zanucił kołysankę, która kiedyś śpiewała mu babcia. Dźwięk rozchodził się wewnątrz ucha, jak w wielkiej gramofonowej tubie.

„ Wejdź, cicho tak

By nie spłoszyć tej chwili, niech trwa.

Niech jak motyl, delikatnie

Przetnie powietrza tafle.

Wiem, to nie jest łatwe

Złapać chwilę, gdy jest małym okamgnieniem

Lecz, gdy dmuchniesz w iskrę

Ona wybuchnie płomieniem.”



Szacuje się, że w obozie na Majdanku zginęło około 78000 osób. Od połowy 1942 aż do jesieni 1943 roku pracowały komory gazowe, w których gazowano Żydów, ale także osoby chore i niezdolne do pracy. Transporty przyjeżdżały ciężarówkami, bądź szły piechotą z lubelskiego dworca. Zwłoki kremowano, a resztki mielono na mączkę kostną. Następnie wywożono ją, jako nawóz na położony w pobliżu folwark SS. Z części produkowano kompost ogrodniczy.



Kapo skończył palić papierosa i założył skórzane rękawice.

- Możemy otwierać – powiedział do pomocnika ubranego w zielony kombinezon. – Policzysz ich i każesz robotnikom przenieść do popielniczki.

Zarechotał przy tym, dumny z tego, że wymyślił tak zabawne określenie dla krematorium. Przed wojną był mistrzem bon motów. W całej Nadrenii słynął z poczucia humoru. Kiedyś nawet opublikowano mu krótką fraszkę na ostatniej stronie popularnego tygodnika.

Zapach gazu buchnął z otwartej komory. Kapo poczuł w ustach słodki smak.

Zwykle odwracał wzrok. Tym razem jednak, zerknął do środka. Ludzie leżeli na podłodze. Niektórzy pojedynczo, inni wtuleni w siebie, nienaturalnie powykręcani. Uwagę kapa przykuła młoda dziewczyna, leżąca w kącie, zwinięta w kłębek. Miała otwarte oczy. Mężczyzna pochylił się nad nią. Jej martwe źrenice były czarne jak smoła. Ręce miała złożone jak do modlitwy. Zaciśnięte dłonie dotykały ust, jakby chciała dmuchnąć do środka, by je ogrzać.

Kapo splunął.

- Sprawdź, co ta mała ściska w piąstce – powiedział do pomocnika. – Może jakiś złoty suwenir się trafi.

1 komentarz: