***
Nie cierpię październikowego nowiu.
Czarne jak smoła, nocne niebo wpędza mnie w depresję. Jesienią woda jest zimna, więc sterczenie po kolana w bagnie niemożebnie wkurza. Katar, kaszel, lumbago, melancholia – ciężko jest być utopcem, gdy zimny wiatr gwiżdże w uszach.
Mój rejon, to mała wieś na Lubelszczyźnie, rzut beretem od głównego traktu z Urzędowa do Sandomierza . Beznadziejna lokalizacja, żadnych atrakcji, dziewki paskudne jak ta październikowa noc.
Teoretycznie mogłem nie wyściubiać nosa z mojej cieplutkiej gawry. Teoretycznie…
Objąłem stanowisko wiejskiego utopca po starym wodniku Żąsce, który odszedł na przedwczesną emeryturę z powodu problemów z alkoholem. Żąska , sprytnie wstrzelił się w tutejszy ekosystem, rezygnując zupełnie z wabienia i topienia mieszkańców wioski, w zamian za cotygodniową łapówkę w postaci skrzynki miejscowej śliwowicy. Trunek okazał się przedni i mocny, co w konsekwencji doprowadziło starego Żąskę do stanu permanentnego delirium tremens.
Odziedziczyłem rejon po wodniku-pijaczynie dziesięć lat temu. Na początku, gdy towarzyszył mi jeszcze młodzieńczy zapał do pracy, zdarzyło mi się zwabić do bagna kilka naiwnych dziewcząt. Miejscowe białogłowy pachną jednak cebulą i ziemniakami, więc straciłem serce do tej roboty niemal natychmiast.
Wiem, że bycie utopcem-nihilistą jest wbrew kodeksowi demonicznemu. Zdaje sobie sprawę z konsekwencji. Tak, przyznaję się, fałszowałem roczne raporty. Liczba topielców w poprzednim sezonie nie wynosiła, jak zapisałem w tabelach - ogólnej liczby 45 osób. Wynosiła 2, w dodatku ludzie ci, utopili się zupełnie niezależnie, łażąc nie wiadomo po co po bagnie. Bije się w pierś. Całą wiosnę przesiedziałem w gawrze, pijąc śliwowicę z zapasów starego Żąski a latem przeniosłem się w górę rzeki, by podglądać z trzcin jak młodzi parobkowie z pobliskiego dworu obłapiają tłuste dziewki nie bacząc na ziemniaczano-cebulowy entourage.
Na początku października przyszedł jednak zimny front znad Skandynawii a razem z nim kontrola z centrali. Dwa nieszczęścia, niemal jednocześnie spadły na moje wątłe barki.
Miała na imię Lea. Była rusałką. Na oko jakieś dwadzieścia parę lat, choć z rusałkami nigdy nie wiadomo. Ubrana na zachodnią modłę, w obcisły, atłasowy kubraczek podkreślający wydatny biust i spodnie mocno opinające krągłe i apetyczne biodra. Błysnęła mi w oczy medalionem z symbolem lemniskaty, znakiem Centralnej Gildii Wodnych Demonów i z miejsca zażądała prawa wglądu do moich raportów.
- To skandal! – wrzasnęła, pobieżnie lustrując zapiski – Dawno nie spotkałam się z przypadkiem tak obrzydliwego bumelanctwa!
- A ja dawno nie spotkałem się z przypadkiem, by ktoś tak ślicznie marszczył nosek ze złości – pomyślałem i z pokorą położyłem uszy po sobie.
***
Oj, chyba nigdy moja gawra nie przeżyła takiego trzęsienia ziemi, jak owego feralnego dnia. Kartki z raportami latały w powietrzu a wrzaski rusałki-kontrolerki wypłoszyły wszystkie zimorodki z sąsiednich szuwarów. Zawodowo byłem skompromitowany.
- Weźmiesz dupę w troki – powiedziała głosem nie znoszącym sprzeciwu – I bez przynajmniej pięciu topielców nie pokazuj mi się na oczy.
By ją szlag! Żarty się skończyły. Słyszałem o kontrolerkach z centrali same najgorsze rzeczy, że nieprzejednane, nieprzekupne, moralnie czyste jak dziewicza łza i…piękne.
Godzinę później, stałem jak idiota po kolana w lodowatej breji. Zgarnąłem dłonią z bagiennej tafli wodną rzęsę. Księżyc był w nowiu, blask gwiazd dawał jednak nikłe światło. Spojrzałem na swoje odbicie w wodzie. Czarna, zaniedbana, zarośnięta morda w żaden sposób nie zdradzała tego, że w czasach młodości mogłem mieć każdą strzygę, południcę, driadę na skinienie palcem.
- A gdyby tak – pomyślałem – ogolić gębę, nazbierać wilczego ziela i lubczyku i podać tej formalistce w postaci rozgrzewającej herbatki?
Przyklasnąłem w dłonie z takim zapałem, że echo odpowiedziało mi z drugiego końca bagna.
***
Leżeliśmy nadzy, Lea ćmiła resztkę wilczego ziela w małej drewnianej fajce. Zaciągała się przy tym mocno a ja patrzyłem, jak jej piersi unoszą się i opadają rytmicznie.
Wyciągnęła dłoń i położyła ją na moim torsie.
- W raporcie napiszę, że kontrola nie wykazała żadnych nieprawidłowości – powiedziała bawiąc się kosmykami moich włosów – Musisz mi jednak obiecać, że pozbędziesz się tego arsenału butelek z bimbrem, które znalazłam pod łóżkiem.
Odłożyła fajkę i wstała z łóżka. W świetle naftowej lampy jej biodra wyglądały wspaniale. Oblizałem się lubieżnie na myśl, że za chwile będę je miał znowu blisko siebie.
Podeszła do okna i wskazała dłonią na szare od brudu zazdrostki.
- Ta obrzydliwa nora potrzebuje kobiecej ręki. Nigdzie nie jest napisane, że utopiec musi mieszkać jak w chlewie.
I nie uwierzycie, zaczęła zamiatać podłogę. Naga, jak ją Dadźbóg stworzył.
Nie cierpię październikowego nowiu.
Czarne jak smoła, nocne niebo wpędza mnie w depresję. Jesienią woda jest zimna, więc sterczenie po kolana w bagnie niemożebnie wkurza. Katar, kaszel, lumbago, melancholia – ciężko jest być utopcem, gdy zimny wiatr gwiżdże w uszach.
Mój rejon, to mała wieś na Lubelszczyźnie, rzut beretem od głównego traktu z Urzędowa do Sandomierza . Beznadziejna lokalizacja, żadnych atrakcji, dziewki paskudne jak ta październikowa noc.
Teoretycznie mogłem nie wyściubiać nosa z mojej cieplutkiej gawry. Teoretycznie…
Objąłem stanowisko wiejskiego utopca po starym wodniku Żąsce, który odszedł na przedwczesną emeryturę z powodu problemów z alkoholem. Żąska , sprytnie wstrzelił się w tutejszy ekosystem, rezygnując zupełnie z wabienia i topienia mieszkańców wioski, w zamian za cotygodniową łapówkę w postaci skrzynki miejscowej śliwowicy. Trunek okazał się przedni i mocny, co w konsekwencji doprowadziło starego Żąskę do stanu permanentnego delirium tremens.
Odziedziczyłem rejon po wodniku-pijaczynie dziesięć lat temu. Na początku, gdy towarzyszył mi jeszcze młodzieńczy zapał do pracy, zdarzyło mi się zwabić do bagna kilka naiwnych dziewcząt. Miejscowe białogłowy pachną jednak cebulą i ziemniakami, więc straciłem serce do tej roboty niemal natychmiast.
Wiem, że bycie utopcem-nihilistą jest wbrew kodeksowi demonicznemu. Zdaje sobie sprawę z konsekwencji. Tak, przyznaję się, fałszowałem roczne raporty. Liczba topielców w poprzednim sezonie nie wynosiła, jak zapisałem w tabelach - ogólnej liczby 45 osób. Wynosiła 2, w dodatku ludzie ci, utopili się zupełnie niezależnie, łażąc nie wiadomo po co po bagnie. Bije się w pierś. Całą wiosnę przesiedziałem w gawrze, pijąc śliwowicę z zapasów starego Żąski a latem przeniosłem się w górę rzeki, by podglądać z trzcin jak młodzi parobkowie z pobliskiego dworu obłapiają tłuste dziewki nie bacząc na ziemniaczano-cebulowy entourage.
Na początku października przyszedł jednak zimny front znad Skandynawii a razem z nim kontrola z centrali. Dwa nieszczęścia, niemal jednocześnie spadły na moje wątłe barki.
Miała na imię Lea. Była rusałką. Na oko jakieś dwadzieścia parę lat, choć z rusałkami nigdy nie wiadomo. Ubrana na zachodnią modłę, w obcisły, atłasowy kubraczek podkreślający wydatny biust i spodnie mocno opinające krągłe i apetyczne biodra. Błysnęła mi w oczy medalionem z symbolem lemniskaty, znakiem Centralnej Gildii Wodnych Demonów i z miejsca zażądała prawa wglądu do moich raportów.
- To skandal! – wrzasnęła, pobieżnie lustrując zapiski – Dawno nie spotkałam się z przypadkiem tak obrzydliwego bumelanctwa!
- A ja dawno nie spotkałem się z przypadkiem, by ktoś tak ślicznie marszczył nosek ze złości – pomyślałem i z pokorą położyłem uszy po sobie.
***
Oj, chyba nigdy moja gawra nie przeżyła takiego trzęsienia ziemi, jak owego feralnego dnia. Kartki z raportami latały w powietrzu a wrzaski rusałki-kontrolerki wypłoszyły wszystkie zimorodki z sąsiednich szuwarów. Zawodowo byłem skompromitowany.
- Weźmiesz dupę w troki – powiedziała głosem nie znoszącym sprzeciwu – I bez przynajmniej pięciu topielców nie pokazuj mi się na oczy.
By ją szlag! Żarty się skończyły. Słyszałem o kontrolerkach z centrali same najgorsze rzeczy, że nieprzejednane, nieprzekupne, moralnie czyste jak dziewicza łza i…piękne.
Godzinę później, stałem jak idiota po kolana w lodowatej breji. Zgarnąłem dłonią z bagiennej tafli wodną rzęsę. Księżyc był w nowiu, blask gwiazd dawał jednak nikłe światło. Spojrzałem na swoje odbicie w wodzie. Czarna, zaniedbana, zarośnięta morda w żaden sposób nie zdradzała tego, że w czasach młodości mogłem mieć każdą strzygę, południcę, driadę na skinienie palcem.
- A gdyby tak – pomyślałem – ogolić gębę, nazbierać wilczego ziela i lubczyku i podać tej formalistce w postaci rozgrzewającej herbatki?
Przyklasnąłem w dłonie z takim zapałem, że echo odpowiedziało mi z drugiego końca bagna.
***
Leżeliśmy nadzy, Lea ćmiła resztkę wilczego ziela w małej drewnianej fajce. Zaciągała się przy tym mocno a ja patrzyłem, jak jej piersi unoszą się i opadają rytmicznie.
Wyciągnęła dłoń i położyła ją na moim torsie.
- W raporcie napiszę, że kontrola nie wykazała żadnych nieprawidłowości – powiedziała bawiąc się kosmykami moich włosów – Musisz mi jednak obiecać, że pozbędziesz się tego arsenału butelek z bimbrem, które znalazłam pod łóżkiem.
Odłożyła fajkę i wstała z łóżka. W świetle naftowej lampy jej biodra wyglądały wspaniale. Oblizałem się lubieżnie na myśl, że za chwile będę je miał znowu blisko siebie.
Podeszła do okna i wskazała dłonią na szare od brudu zazdrostki.
- Ta obrzydliwa nora potrzebuje kobiecej ręki. Nigdzie nie jest napisane, że utopiec musi mieszkać jak w chlewie.
I nie uwierzycie, zaczęła zamiatać podłogę. Naga, jak ją Dadźbóg stworzył.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz